Archiwum
31.08.2017

Z dziennika berlińskiego

Max Frisch
Literatura

13.02

Telewizor jako jedyny mebel w pustym białym pokoju.

Najwyraźniej uważałem, że mam się czuć odpowiedzialny za bieg świata, wynika to z korespondencji (wysłanej na dotychczasowe adresy i przekierowanej tutaj): zaproszenie na Niemieckie Ewangelickie Dni Kościoła, zaproszenie od węgierskiego PEN Clubu i tym podobne, listy od czytelników jako sympatyczne echo tegoż mylnego przekonania.

Ulice Berlina i jego knajpy, berlińskie Wannsee, berlińskie sosny, berlińskie północne niebo, ta czy owa stacja kolejki podziemnej; patyna tego miasta, patyna dla mnie: próby teatralne z Casparem Neherem, Hanne Hiob, Ernstem Schröderem, Tillą Durieux i wieloma innymi (inscenizacji Kortnera i inscenizacji Schweikarta swego czasu nie obejrzałem) oraz zdrady małżeńskie.

Po południu do miasta, aby zakupić sprzęty kuchenne; mniej więcej po raz siódmy M. i ja urządzamy kuchnię. Dwa razy w Rzymie, Via Margutta; w Berzonie; dwa razy w Zurychu, na osiedlu Lochergut i przy Birkenweg. Potrzebne są jeszcze wieszaki.

Pierwsza przymiarka do NRD-owskiej telewizji. Obawiam się, że można się szybko wdrożyć; paradoksalnie te jałowe uproszczenia przypominają czasy nazizmu.

Nasze mieszkanie leży w korytarzu powietrznym Tempelhof, o czym zresztą wiedziałem; samoloty nadlatują z zachodu i startują na zachód. W przerwach cisza, Friedenau, dużo emerytów. Przeraźliwy huk raczej podnieca, niż przeszkadza.

[…]

15.02

[…]

Wkręcam pięć wieszaków na garderobę, żeby wreszcie było gdzie powiesić płaszcze, i właściwie od razu szkoda. Wszystkie inne ściany są białe i puste. Czy naprawdę potrzebny jest telefon? Właściwie rad jestem, że dostawy się przeciągają. Jeszcze przedwczoraj mówiliśmy: Idę teraz do mieszkania. Dziś mówimy: Idę teraz do domu. Właściwie już mieszkamy. Kartonowe pudła wyglądają jak meble; jak gdyby stały na swoim miejscu. Zamówione zostało to, co się zwykło uważać za niezbędne: regały na książki, tapczan, stara szafa, potem przybywa wygodne krzesło, a kiedyś, gdy trafimy na coś odpowiedniego, przybędzie kanapa i tak dalej, i tak dalej, mały odkurzacz już jest.

Nie mam pojęcia, gdzie stoi mój samochód, nigdzie go nie widać, krajobraz pod Zurychem, wstydzę się powiedzieć, że chodzi o jaguara. Następnie: Franz Josef Strauss szalenie sympatyczny, potem w postaci żółwia, a ja utrąciłem mu główkę, trzeba zmykać, ucieczka. Nasi znajomi w Zurychu, ich miny: Dobrze mu tak! Różnego rodzaju śmieszne prześladowania. Walter Höllerer i ktoś, kogo nie umiem zidentyfikować, też zresztą nie może na dłuższą metę pomóc; nie będzie sądu, ale trwają przygotowania do jakiejś śmiesznej egzekucji, przed czym znowu ratuje mnie tylko przebudzenie.

Na początku lat sześćdziesiątych, ponad dekadę temu, Uwe Johnson, wówczas bardzo młody, w skórzanej kurtce, przy piwie nocą na placyku w Spoleto (festiwal) w cztery oczy zapytał mnie wprost: Panie Frisch, co pan robi ze sławą? Nie pozwalając, bym potraktował pytanie jak zaczepną kpinę, pozostał zaczepny: Jest pan sławny, czy pan tego chce, czy nie. Jego spojrzenie nie dopuszczało wątpliwości, że nie chodzi tu o pochlebstwo. Pytanie jawnie się czegoś domagało, nie zorientowałem się nawet, jakiej oczekiwał odpowiedzi; otwarcie się czegoś domagał. Nie umiałem odpowiedzieć, nie wiem, czy głosem, czy tylko miną dawał do zrozumienia: Panie Frisch, musi się pan nad tym zastanowić. Od tamtej pory zawiłymi drogami (przypuszczam, że potępiał moje zachowanie wobec Ingeborg Bachmann jako nieodpowiedzialność) zbliżyliśmy się do siebie, ale pozostajemy na „pan”, co przy powszechnym tykaniu brzmi prawie jak riff; moim zdaniem to dobrze, w porządku, serdeczność, która nigdy nie przechodzi w spoufalenie, nawet czułość, zawsze jednak wymagająca. Przedwczoraj rozmowa o Brechcie; jaki byłby dziś jako siedemdziesięciopięciolatek, w jakiej mierze odbiegałby od wizerunku klasyka o jego nazwisku, czy inaczej by się go odbierało. Pytania. Uwe Johnson jest bardziej kłopotliwy niż większość, nawet gdy jest wesoły, dowcipny. Stawia mi wymagania. Sposób, w jaki to robi, przynosi zaszczyt; nie tak, jak ci wszyscy mądrale, po to, żeby się samemu poczuć lepiej, gdy tamten zawiedzie; stawia mi wymagania w nadziei.

W Berlinie nie wychodzi ani jedna licząca się gazeta.

[…]

17.02

Życie bez postanowień na przyszłość (co wszelako zakłada sytuację uprzywilejowaną, zameczek, taki jaki miał pan de Montaigne, albo książeczkę czekową): niełatwo się tego nauczyć. Sama świadomość, że znajdujemy się w sytuacji uprzywilejowanej, zmusza do postanowień. Przez długi czas mego życia, kiedy nie głodowałem, ale byłem niezamożny, mniej więcej tak jak znakomita większość, w ogóle nie interesowało mnie społeczeństwo, polityka, utopia; moje społeczne zaangażowanie narastało powoli jak mój dobrobyt, który (naprawdę w to wierzę) nigdy nie był dla mnie celem, ale jako fait accompli coraz bardziej zmuszał do postanowień, co to nie uświęcają prywatnego dobrobytu, ale usprawiedliwiają go jak środek do celu. Nie znaczy to tak po prostu, że nie uważam siebie (i ludzi mego pokroju) za socjalistę. Przeciwnie; i bez żadnej ironii: sumienie społeczne to luksus. Czy powinno się sobie pozwalać na ten luksus? Postanowienie, by przyczynić się w pewnej mierze do ulepszenia tego społeczeństwa, wyrasta z potrzeby przyzwoitości – nie wiem, co chciałem powiedzieć – Życie bez postanowień…

Lektura: Christa Wolf LESEN UND SCHREIBEN, spodziewam się ją zobaczyć w najbliższym czasie („po tamtej stronie”).

W styczniu, na pogrzebie naszej siostry Emmy, zdziwienie historią własnej rodziny, w powiązaniu z historiami innych rodzin; stół żałobników, dużo starych ludzi, ale również młodzi. Nagle wracały do mnie, po kolei, wszystkie wyparte z pamięci sprawy, tylko nie powód, dla którego zostały wyparte.

Już nieraz śniło mi się, że JAGUAR (cena zakupu: 31 000 franków) został skradziony, nigdy jeszcze, że skradziono na przykład maszynę do pisania. A przecież bez maszyny do pisania byłbym naprawdę w kłopocie.

Odkąd wkładam przygodne zapiski do skoroszytu, zauważam swoje zażenowanie; znak, że pisząc, już myślę o czytającej publiczności, kiedykolwiek miałoby do tego dojść. A prócz zażenowania jednocześnie oględność w stosunku do innych, która też potrafi być podstępna, potajemna, a przede wszystkim trąci asekuranctwem; nie piszę: Paul to dupek. Kropka. Bo wtedy byłbym niesprawiedliwy.

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz

Powyższy fragment pochodzi z dziennika, który Max Frisch zaczął pisać w momencie przeprowadzki do nowego mieszkania w roku 1973, a skończył w chwili wyjazdu do USA rok później. Książka „Z dziennika berlińskiego” ukaże się 13 września nakładem Wydawnictwa Czarne.

Pocztówka z Berlina, 1973 r.