Archiwum
16.09.2011

Wyzwania podjęte, odrzucone i narzucone

Szymon Adamczak
Teatr

Premierową, wyczekiwaną „Poczekalnię.0” Krystiana Lupy anonsowano jako jeden z kluczowych punktów programu Europejskiego Kongresu Kultury.

Szczególnie atrakcyjnie zapowiadała się współpraca z Dorotą Masłowską, której nazwisko sytuuje się coraz wyraźniej na polskiej scenie teatralnej. Z obrosłej medialnymi doniesieniami konfrontacji tych dotąd nie kojarzonych razem postaci, Masłowska ostatecznie wyszła jako świadek „poczęcia” spektaklu (jak głosi znamienna adnotacja do programu przedstawienia).

W poczekalni, czyli gdzieś/nigdzie

„Poczekalnia.0” nie daje jednak zadość zapowiedziom prasowym, dopowiedziałbym, że niewiele ma wspólnego z tematem samego Europejskiego Kongresu Kultury: „sztuka dla zmiany społecznej”. Teatr Lupy trudno bowiem traktować jako doraźny czy wręcz interwencyjny, nie sposób od niego oczekiwać gotowych rozwiązań. Operuje w innych rejestrach: nie stawia diagnoz, kreuje sytuacje. O stanie rzeczy, o ludzkiej kondycji mówi poprzez introspektywne badanie tożsamości scenicznych person, jak też wnika w prywatność samych aktorów, balansując między głębią i banałem.

W „Poczekalni.0” zaaranżowana sytuacja jest klarowna od samego początku: pasażerowie jednego z wagonów na wskutek mylnej informacji wysiadają na opustoszałej stacji. Oczekując na następny pociąg, skazani są na własne towarzystwo i na miejsce, w którym nie chcieli się znaleźć. Tytułową przestrzeń można zinterpretować, według terminologii Marca Augé, jako „nie-miejsce”, teren oznakowany, choć pozwalający zachować anonimowość, formalnie niezamieszkały i nie do zamieszkania. Przymusowy pobyt implikuje zmianę percepcji i zachowania, wytwarzając paradoksalne poczucie wolności.

Rzeczywiście, w trakcie spektaklu postacie, niczym rozbitkowie, folgują sobie, swoim antypatiom, ujawniają się pragnienia i żądze, potrzeby i marzenia. Zaczyna się zwyczajnie, od rozmów, które prowadzą: dojrzałe i znudzone sobą małżeństwo – Pan i Pani Hubert (Wojciech Ziemiański i Halina Rasiakówna), grupa młodych aktorów, wracających z wycieczki do Oświęcimia, dziennikarka na rauszu (Ewa Skibińska) i Martin, znany też jako Zampano – z filmu Felliniego (Marcin Czarnik). Gdzieś w tle spaceruje zahukana staruszka Panisława, martwiąca się o swego Stasia, „który przecież beze mnie sobie nie poradzi”. Jako jedyna z całego towarzystwa kobieta ma ważny powód, by wyrwać się z tego koszmaru oczekiwania (w tej mesmerycznej i wyjątkowo dojmującej roli: Krzesisława Dubielówna). Warto również zwrócić uwagę na Anię (Annę Ilczuk) – ta zagubiona dziewczyna aktora nie znajduje poza zmianami sukienek innego punktu oparcia. Jest odsłonięta przed pozostałymi oczekującymi, jak i widzami, nie ma niczego do zaoferowania poza samą obecnością. Może dlatego w jednym z materiałów wideo opowiada, że nie rozumie znajomych żyjących „zwyczajnym życiem”, kiedy ona zakopuje się w kolejnych rolach. Pasażerów felernego pociągu obserwują okiem przemysłowej kamery, umieszczonej w jednym z pomieszczeń stacji, Nocni Grafficiarze (Adam Szczyszczaj i Marcin Pempuś). Przez dłuższą część przedstawienia słyszymy ich komentarze, dotyczące poszczególnych osób. Trudno sprecyzować, kim oni właściwie są, czy raczej – po co się tutaj znaleźli, ale prawdopodobnie to oni jako rezydenci stacji zadbali o jej chaotyczny wystrój: przestrzeń sali na wrocławskim Dworcu Świebodzkim usiana jest różnej treści graffiti (pacyfistyczne napisy, quasi-pornografia, przypadkowe rysunki), w tle dostrzec można jeszcze jakieś ławki i walające się materace bezdomnych. Nocni Grafficiarze przypominają duet morderców ze „Funny Games” Michaela Hanekego – bezwstydnie obserwują podróżnych i wreszcie decydują się na „erotyczną zbrodnię”: uwiedzenie jednej z kobiet i nakłonienie drugiej do rozebrania się.

Sam reżyser we wpisie do programu pod tytułem „Mylący trop performera” dostarcza klucz do strategii aktorskich przyjętych w przedstawieniu. Jest to zarazem, o dziwo, profetyczny komentarz do skrajnego odbioru spektaklu przez widownię (większość widzów ulotniła się w trakcie przerwy). Przyjrzyjmy się szczególnie temu wyimkowi: „[…] Dawanie widzowi swojego gniazda – to jest aktorskie kurewstwo – na co widz odpowiada nudą i porzuceniem. Performer wrzuca widzowi błędny trop i dezorientację… Widz musi musi wracać przez łąki i bezdroża do prawdy”. Ten fragment każe wrócić myślą do skandalu wokół „Persony. Simone” – najwidoczniej Joanna Szczepkowska nie była w stanie podjąć wyzwania Lupy (bądź chciała mu coś osobiście udowodnić), w przeciwieństwie do zespołu Teatru Polskiego, który stanął na wysokości zadania.

Kilka przymiotników: nieznośna, idiotyczna, kabotyńska, bałaganiarska, bełkotliwa, pornograficzna – wszystkie trafne, gdyby opisywać „Poczekalnię.0”, lecz nadal nie wystarczające. Źródłem konfuzji i irytacji może być brak odgórnej i konsekwentnie przeprowadzonej wizji Autora. Kaleki wielogłos, jaki słyszymy ze sceny, „przypomina portal społecznościowy”, jak to trafnie ujął Jacek Cieślak w recenzji z „Rzeczypospolitej”. Ustami Anny Ilczuk spektakl Lupy odpowiada na decydujące pytanie Hamleta: „być czy nie być, oto jest pytanie”. I odpowiada twierdząco: otóż być aktorem, bo „gdyby nie gra, świat byłby nie do wytrzymania”. Trudno wszak wytrzymać samą „Poczekalnię.0”, czas płynie w tych samych proporcjach na scenie, jak i na widowni; wspólnie siedzimy i oczekujemy. Gdy Ewa Skibińska rzuca propozycję rozebrania się, dotyczy ona wszystkich na Świebodzkim.

Możliwe, że ten niewygodny dla publiczności spektakl jest jednym z najbardziej odważnych dokonań Lupy. Przypadek, nieustępliwa gra obecności i nie-obecności, wchodzenia i wychodzenia – wszystko, co się składa na „efekt poczekalni”, poraża równie jak kongenialne adaptacje prozy i dramatów Thomasa Bernharda.

Mieszczańskie Auschwitz

Perwersyjny jest tytuł dyplomu studenckiego: „Hamlet do Oświęcimia”. W rzeczy samej to najdokładniejsza deskrypcja sytuacji początkujących aktorów, którzy w obliczu doświadczenia Auschwitz zmuszeni są do zrewidowania własnego powołania, jak i człowieczeństwa. Wydają się już zupełnie odarci z ledwo nałożonych masek; ich rozmowy są pretensjonalne, przetykane „kurwami”. Nie wiedzą, jak mają przepracować traumatyczne doświadczenie. Pijana Falaczi w formie zakamuflowanego wywiadu (który i tak zostanie zdemaskowany) próbuje wydobyć znaczenie, jakie niesie ta wycieczka dla dyplomowego przedstawienia. Według niej, musi być ona przynajmniej gwarantem jakiegoś sensu, zbudowania własnej tożsamości, odpowiedzialności własnym ciałem i własnym słowem. Na tyradę dziennikarki: „Jest wam obojętne, co mówicie, bo to napisał ktoś inny… Potem ktoś coś reżyseruje… Ważna jest tylko wasza kreacja!?” – odpowiada cisza. Być może mógłby jej odpowiedzieć reżyser, lecz, co znamienne, on z pociągu nie wysiadł.

Wśród postaci „Poczekalni.0” znajduje się również oświęcimski „prawdziwek”, wychowany na poletku największego fetyszu ponowoczesnej Europy. Za pozera, którym właściwie jest, mają go studenci, jak i widzowie – trudno nie patrzeć z przekąsem na wideoklip, w którym Marcin Czarnik, brodząc przez oświęcimskie łąki, zaprasza do krainy dzieciństwa. Wstrząsająca jest ta wizyta z kamerą w barakach obozu koncentracyjnego, sama zaś narracja – paranoiczna, przerośnięta. Niemniej warto wyłuszczyć trop Auschwitz, gdyż jego uniwersalizujący, a raczej obowiązujący wymiar jako ponowoczesnego paradygmatu świata według Agambena odbija się w każdym z nas, a przede wszystkim na scenie teatralnej.

W kontekście powyższych obserwacji wyłuszczmy jeszcze drugą, finalną część przedstawienia, podobną konstrukcyjnie do „Persony. Marylin”, w ktróym to spektaklu właśnie zakończenie funduje największe emocje. Oś stanowią dwa wydarzenia, właściwie dwie interwencje: Nocnych Grafficiarzy oraz Pana Huberta. Zakład Alfy i Bety – ten erotyczny hazard to w istocie gwałt na moralności mieszczańskiej. Grafficiarze, przekomarzając się, kogo chcą uwieść, a następnie posługując sztafażową konwersacją, osiągają swoje cele.

Druga, kryminalna wręcz, interwencja nakłada się na pierwszą i literalnie doprowadza jej sprawców pod ścianę. Oto Pan Hubert, który już wcześniej życzył sobie porządku na zatęchłej stacji w tak późnych godzinach nocnych, tym razem z niewątpliwie silnym gwarantem stabilizacji, jakim jest rewolwer. Żałosny, mieszczański bunt mężczyzny przerywa napiętą erotycznie atmosferę między jego żoną a Alfą oraz Betą a dwiema studentkami, w towarzystwie ochoczej Falaczi. Żałosny, gdyż próba przejęcia kontroli nad sytuacją i zademonstrowania własnej racji wynika właściwie z niemocy i obwarowana jest już kulturowymi egzemplami. Z góry skazany na porażkę, Pan Hubert podejmuje grę i nerwowo utrzymuje pozostałych pasażerów pod ścianą. Wystrzeli nie raz, zagrozi również i żonie, ale tak jak jego słowa, strzały trafią w pustkę. Znamienne, że pozostali okrzykną jego terror prostym wyrażeniem: „Jak w Oświęcimiu!”. Ciała oczekujących na następny pociąg, w większości rozebrane, garną do siebie i drżą. Panisława stoi odwrócona, tylko ona nie ma na sobie żadnych elektronicznych akcesoriów. Dla niej to makabryczna repetycja, na jej ręku można dostrzec tatuaż z numerami. Nocni Grafficiarze zostają zmuszeni przez Pana Huberta do „zabawiania się ze sobą”. Ta iście mieszczańska perwersja (fantazja?) nie szokuje; odzywa się tabu homoseksualizmu.

W tej scenie wzrusza przeszywający monolog Panisławy, opierającej swój powód do życia na innej osobie: Stasiu. Ta prawdziwa ludzka postawa przyćmiewa egoizm pozostałych, jest jak zimny prysznic. Wkrótce zatrąbi lokomotywa, wszyscy w pośpiechu opuszczą tytułową poczekalnię. Kogo to zmieniło? Kto zabierze ze sobą więcej bagażu, niż przywiózł?

O miejscach

Istotnym novum, jakie wnosi realizacja „Poczekalni.0” do ostatnich dokonań Krystiana Lupy, jest ekstremalne rozbicie strumienia narracji. Rzecz dzieje się nie tylko na samej scenie, obraz transmitowany na dwóch ekranach, pochodzi z pomieszczenia grafficiarzy, toalety, terenów wokół dworca, pojawiają się materiały nagrane również wcześniej, o bardziej intymnym charakterze. Jest to oczywiście kontynuacja technik i praktyk z „Factory 2” czy „Persony. Marylin”. Możliwe, że z powodzeniem dałoby sie wykroić dużą część projekcji, a nawet zupełnie ją pominąć, lecz byłby to już zupełnie inny spektakl. Podwajanie obrazu i decentralizacja uwagi, a w szczególności pozostawienie widza samemu sobie w jego wyborach budują klimat przedstawienia. „Poczekalnia.0” oferuje właśnie percepcyjną wolność. Stąd też słusznym posunięciem było otwarcie drzwi tuż przed przerwą, podczas gdy nadal wyświetlano materiały wideo.

Najbardziej istotnym miejscem jest jednak sam Dworzec Świebodzki, niemy bohater „Poczekalni.0”. Charyzmatyczne arkady na scenie wróciły do dawnego charakteru, zaś ściany pokryte graffiti mówiły wyraźnie o kondycji zabytkowych dworców tego typu. Cieszy, że Krystian Lupa właśnie tej przestrzeni zadedykował swój spektakl. Zastanawia jedynie gruba, metalowa lina rozpięta na scenie, odgradzająca ją od publiczności. Wygląda niczym drut i powoduje zarówno przykre uczucie izolacji, jak i wymusza pewnego rodzaju voyeryzm.

„Poczekalnia.0”
reżyseria i scenografia Krystian Lupa
kostiumy Piotr Skiba
nie napisała scenariusza, ale była przy poczęciu: Dorota Masłowska
reżyseria wideo: Bartosz Nalazek
blogerska współpraca scenariuszowa: Hanna Klepacka
Wrocław, Teatr Polski, Scena na Świebodzkim
prapremiera: 8.09.2011

fot. Natalia Kabanow

alt