Archiwum
23.09.2015

Metafory zbijają z tropu

Olga Szmidt
Literatura

„Wymiary życia” Juliana Barnesa to zbiór bardzo skromny i zarazem pełny niespodziewanego rozmachu, oscylującego pomiędzy głębokim oddechem a chwilami, w których niemal dławimy się z rozpaczy. To tylko trzy eseje, choć związane bardzo subtelną nicią sugestii, motywów i chwilowych perspektyw. Ich dostrzeżenie wydaje się pracą dość żmudną, nieoczywistą, skłaniającą co rusz do postawienia pytania, czy ta wręcz pedantyczna literacka strategia do czegoś zmierza, wykroczy poza erudycyjne rozważania nad baloniarstwem i pragnieniem uniesienia się w przestworza. Od początku jednak wydaje się, że pierwsze dwa eseje podszyte są niepokojem i napięciem, które przypiszemy tu raczej komentatorowi, nie zaś uczestnikom pierwszych lotów balonem. Najważniejsze dopiero jednak nastąpi. Gdybym bowiem miała określić, jak dzieli się ten zbiór, powiedziałabym, że pierwsza część jest eseistyczna, druga – wstrząsająca.

Opowieści, które często w nonszalancki, ale niepozbawiony trafności sposób w krótkich obserwacjach snuje Barnes, w pierwszej odsłonie dotyczą fotografii i aeronautyki. Głównym bohaterem eseju „Grzech wysokości” jest Nadar (czyli Gaspard-Félix Tournachon) – niestrudzony fotograf, który sięgnął skrajności. Barnes pisze: „Fotografia, jak jazz, to współczesna forma sztuki, która zrodziła się nagle i w której bardzo szybko osiągnięto techniczną doskonałość. A kiedy już mogła wyjść poza atelier, rozprzestrzeniała się przede wszystkim poziomo, w dal i wszerz”. Nadar pierwszy uwiecznił na fotografiach kanały i katakumby Paryża, używając nowatorskiej metody oświetlenia. Nie tylko to jednak stanowiło o wyjątkowości jego przedsięwzięcia. „Głębia moralna i psychologiczna; a także głębia fizyczna. Nadar pierwszy sfotografował paryskie kanały ściekowe, zrobił tam dwadzieścia trzy zdjęcia. Zszedł też do katakumb, gdzie w latach 80. XVIII wieku zaczęto składować przeniesione z cmentarzy kości. Tu potrzebne było osiemnastominutowe naświetlanie. Dla umarłych nie był to oczywiście żaden problem; ale Nadar, chcąc imitować żywych, poubierał i poprzystrajał manekiny, i dał im do odegrania role – stróża, człowieka układającego kości, robotnika ciągnącego wózek pełen czaszek i kości udowych”. Ujęcie stolicy Francji z wysokości balonu określić można jako drugi biegun jego zainteresowań. Fotografie Nadara jednak przetrwały dziesięciolecia nie tylko dzięki miejskim obrazom i połączeniu dwóch biegunów, „dwóch elementów”, jak pisze Barnes.

Ważni są też inni, ich wyraziste oczy i znudzone pozy. Tylko jedna postać, czasem para. Od Kropotkina przez Baudelaire’a i Balzaca po Sarah Bernhardt – wspaniałą bohaterkę nieprawdopodobnej historii z drugiego tekstu Barnesa.

„Łączymy ze sobą dwa elementy, które nigdy dotąd nie były połączone; i czasem to się sprawdza, a czasem nie. […] Łączymy ze sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni; i czasem świat ulega zmianie, a czasem nie. Może się to skończyć katastrofą i pożogą – lub pożogą i katastrofą. Ale czasem powstaje coś nowego, i wtedy świat ulega zmianie. We dwoje, w tej pierwszej euforii, w tym pierwszym oszałamiającym uniesieniu, są więksi niż ich dwa odrębne ja. Razem sięgają wzrokiem i widzą wyraźniej”. Stąd Barnes prowadzi nas przez swoją wizję historii, która oplata się wokół związku Sary Bernhardt – fascynującej, nietypowej i pełnej sprzeczności aktorki – i Freda Burnaby’ego, słynnego podróżnika i żołnierza armii brytyjskiej. „Ludzie konwencjonalni uznają pewną dozę niekonwencjonalności za dopuszczalną, a często wręcz czarującą; Burnaby, jak się zdaje, przekroczył tę granicę”. W opowieści Barnesa oboje zresztą je przekraczają – ich flirty, dworskie niemal pogawędki, niebezpiecznie ciążące ku ostatecznym pytaniom o miłość, przeplatają się z nie mniej eleganckimi anegdotkami o współczesnym im świecie. Bernhardt i Burnaby flirtują w wyobraźni Barnesa prawie zawsze na ten sam temat – na temat baloniarstwa, latania, unoszenia się w powietrzu i ryzyka przekroczenia kolejnej granicy. Metafory, których używają, stopniowo jednak zbijają z tropu absztyfikanta, który z trudem wytrzymuje ich kolejne konfiguracje. Do tej gry nie wystarczyła jednak korkowa kamizelka ochronna, którą odrzucił jeszcze podczas lotów balonem.

Wszystko to tylko przygrywka, salonowa gra, której nie powstydziłyby się wyobrażone postaci Barnesa. „Utrata głębi” ściąga nas bowiem w inne rejony, takie, których w zasadzie nie mamy prawa się spodziewać po historiach o baloniarstwie, francuskich aktorkach i brytyjskich podróżnikach, nawet jeśli fotografem był nieprzeceniony Nadar. W ostatniej części, połączonej z poprzednimi linkami, o których często trudno nawet pamiętać, czeka na nas już zupełnie inna przestrzeń doświadczenia. „Kule nas omijają, jak Sarah Bernhardt ponoć omijały krople deszczu. Ale zawsze jest też ten nagły cios włócznią w szyję”.

Barnes wylicza, ile lat spędzili razem, ile miał lat, kiedy ją poznał i ile, kiedy umarła. Ile czasu minęło od diagnozy do jej śmierci. Aptekarska skrupulatność jest nieoddzielną częścią jego rozpaczy. Możliwe, że niejeden czytelnik da się zwieść i nie od razu dostrzeże moc tego rozbudowanego wyznania człowieka w żałobie. Możliwe, że jego beznadzieja uderzy go dopiero po kilkunastu stronach bardzo subtelnego, choć dotkliwie celnego opisu tego, co się dzieje z człowiekiem, kiedy czuje, że stracił już wszystko, a świat zdaje się tego nawet nie dostrzegać. To opowieść nie tylko o ukochanej, która umarła raz na zawsze, ale o rzeczywistości, którą dostrzega się w całej potworności po druzgocącej stracie. Określenia te mogą się wydawać nieadekwatne do tak – pozornie – powściągliwej i oszczędnej formy, którą operuje Barnes. Nie znam jednak wielu utworów z ostatnich lat, które byłyby bardziej intymne i bardziej poruszające niż ten krótki esej. „Nie wierzę, że ją znów zobaczę. Nie zobaczę, nie usłyszę, nie dotknę, nie obejmę, nie posłucham, nie pośmieję się z nią; nigdy więcej nie będę czekać na odgłos jej kroków, nie uśmiechnę się na dźwięk otwieranych drzwi, nie przycisnę jej ciała do swojego, nie przylgnę ciałem do jej ciała. Nie wierzę też, że spotkamy się kiedyś w jakiejś niematerialnej postaci. Wierzę, że śmierć to śmierć”. Barnes unika eufemizmów, budzą jego agresję. Jego żona nie odeszła, jego żona umarła. Uderzająco bezpośredni ton niektórych fragmentów jest chwilami krępujący jak krępująca jest żałoba, w której się nie uczestniczy. Barnes wychodzi w tym tekście naprzeciw temu doświadczeniu – miażdżąc je w zarodku i pozbawiając znaczenia dla własnej rozpaczy. Medytuje nad samobójstwem, wylicza, kiedy ostatecznie o nim zdecyduje. Medytuje nad Orfeuszem i Eurydyką, Nietzschem i innymi postaciami, które podsuwa mu kultura. Cytuje też Ivy Campton-Burnett, która (tęskniąc za Margaret Jourdain) pisała do przyjaciela: „Żałuję, że nie dane było Ci dane jej poznać, a tym samym nie było Ci dane poznać znacznej części mnie”.

Barnes uważa na słowa, ogląda je z każdej strony, zanim odniesie do swojej sytuacji. Świat jest bezwzględny w swojej obojętności na stratę i cierpienie, mija się całkowicie z doświadczeniem i żałobą, która pochłania pisarza całkowicie. Do pewnego momentu nie ma poza nią nic, tak jak nie ma prawie niczego poza utraconą żoną. Ateizm nie zmienia doświadczenia straty, ale wzmaga je z całą mocą. Trudno o bardziej poruszające wyznanie. Śmierć to śmierć. Potem już nie będzie nic, nawet ciebie.

Julian Barnes, „Wymiary życia”
tłum. Dominika Lewandowska
Świat Książki
Warszawa 2015

alt