Archiwum
20.03.2013

Wszystko, co uwiera

Tomasz Kowalski
Literatura

Justyna Bargielska nie kłamie w wywiadach, kiedy mówi, że nie potrafi zmyślać. Nie kryguje się wcale, opowiadając, że forma powieściowa nie jest dla niej, że nie stworzy czegoś, co będzie od początku do końca napisane po bożemu, z klasyczną fabułą i porządnymi bohaterami. Czynić z tego zarzut byłoby jednak nieporozumieniem i to nie tylko dlatego, że pojęcia te są nieostre, a klasyczna forma powieściowa od dawna znajduje się w stadium wyczerpania. Owszem, „Małe lisy” to książka niełatwa do zaklasyfikowania – niewielka powieść, fragmentaryczny zbiór opowiadań, historii połączonych kilkoma wspólnymi motywami i postaciami. Ale czy ma to jakieś większe znaczenie? Niespecjalnie, bo po raz kolejny pod piórem (a właściwie – na komputerze) Bargielskiej rzeczywistość, jakiej doznajemy na co dzień, zmienia się w fascynującą opowieść, wydobywającą rozmaite niuanse i aspekty, na które zazwyczaj nie zwracamy uwagi albo które obrzydły nam do tego stopnia, że nie chcemy już na nie patrzeć.

Nowa książka Bargielskiej po raz kolejny potwierdza jej niesamowitą zdolność słuchania świata, ujmowania jego sprzeczności i ciemnych stron tak, by powstały obrazy skondensowane, zamknięte w budzącym jednocześnie śmiech i dreszcze akapicie, trafnym sformułowaniu, językowym żarcie. Jak zwykle zresztą, nieprzebraną – choć oczywiście nie jedyną – skarbnicą inspiracji okazują się frazy padające z ust dzieci, postrzegających świat w sobie tylko właściwy sposób.

W „Małych lisach” świat ten obserwujemy przede wszystkim z perspektywy dwóch głównych bohaterek, mieszkających na tym samym osiedlu. Agnieszka, trzydziestoparoletnia singielka, określa samą siebie mianem badaczko-działaczki – oprócz pracy naukowej zajmuje się także prowadzeniem warsztatów literacko-psychologicznych dla jednej z fundacji. Poza tym spędza czas, spacerując ze swoim psem po pobliskim lesie, gdzie pewnego dnia spotyka tajemniczego Pajdę, z którym zaczyna romansować. Magda ma psa tylko przez jakiś czas, za to na stałe towarzyszy jej dwoje dzieci, mąż i kiełkująca depresja, związana z poczuciem niespełnienia – „tak też się czułam: nie aż tak pracująco. W dzień zajmowałam się dziećmi, które nie dostały się do przedszkola, wieczorami pisałam do lokalnej gazety. To, co zarabiałam, starczyłoby na trzy czwarte Ukrainki do dzieci, więc sama sobie zostałam swoją Ukrainką, tylko z mniejszym biustem”.

I ona w końcu zaczyna romans z Pajdą, który okazuje się koczującym w lesie nożownikiem, ukrywającym się przed policją w szałasie, będącym w rzeczywistości przykrytym gałęziami najprawdziwszym igloo. Jak zresztą stwierdza Agnieszka, „seks w igloo jest super”. Brzmi niewiarygodnie? Pewnie tak, ale przecież chodzi o odskocznię od rzeczywistości, a nie o jej powielanie. Wiąże się z tym pewna przyjemność opowiadania, które w „Małych lisach” jest jednak przede wszystkim sposobem na poradzenie sobie z trudnościami codzienności. Historii pojawia się tu wiele, część z nich powraca w kolejnych rozdziałach, podlega rozwinięciom i uzupełnieniom, inne  – zasłyszane na przykład na warsztatach prowadzonych przez Agnieszkę albo u fryzjerki – przywoływane są na zasadzie swobodnych asocjacji, wybrzmiewają jednorazowo i ustępują miejsca kolejnym. Trudno jednak spodziewać się czegoś innego, skoro Bargielska zaczyna swoją książkę takim mottem:

„– Nieczęsto się zdarza, żeby tamtejsze kobiety opowiadały historie dla przyjemności?
– Cóż, zazwyczaj chodzi o życie.
(I tu muszę wymyślić jakąś postać, naukowczynię, antropolożkę wręcz taką, jak ona to mówi w wywiadzie dla zupełnie innej wymyślonej angielskiej gazety w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, mogłaby mieć na imię Beth Annie i taras z papugami, a jak na nazwisko, to jeszcze muszę wymyślić. Coś przez naprawdę duże en)”.

Problemów z pozoru drobnych, ale nawarstwiających się, jest tu mnóstwo. To właśnie tytułowe małe lisy, zaczerpnięte z fragmentu Pieśni nad Pieśniami, w której stworzenia te pustoszą ukwieconą winnicę. U Bargielskiej winnica kwitnie chwilami, w niezbyt częstych i z rzadka uchwytnych momentach szczęścia. „Jak wszystkie pełnie w moim życiu, była to pełnia częściowa” – stwierdza Agnieszka, podsumowując usłyszany komplement. Większość dotykających bohaterki doświadczeń ma jednak słodko-gorzki smak, czego świadectwem jest historia Magdy, straszącej swoje dzieci, że ucieknie przed nimi przez odpływ wanny, by w innym miejscu wyznać: „Nie potrafiłabym żyć bez swoich dzieci, więc dlaczego miałabym w ogóle próbować bez nich nie żyć?”.

Oparciem dla zmagających się z codziennością bohaterek nie są też mężczyźni. Pojawiają się oni zresztą incydentalnie, stanowią rodzaj tła – niby są, a jakoby ich nie było, bo pożytek z nich niewielki. Może poza Pajdą, ale to w końcu outsider, pokracznie ucieleśniający marzenia kobiet: „A miałyście kiedyś, dziewczynki, romans z gangsterem z lasu? A ja, dziewczynki, miałam”. Pozostali jawią się przede wszystkim poprzez brak – kochanek Agnieszki zginął w wypadku samochodowym, a jego zwłoki odebrała żona. Megi „pragnie śmierci wszystkich, a nie, że tylko jej mąż”. W okolicach bloku, w którym mieszkają bohaterki, porozwieszane są zdjęcia zaginionego sąsiada, a „pomniczkowa” – spotykana co jakiś czas w windzie – opowiada wciąż na nowo o tym, jak jej partner zostawił ją, gdy poroniła, i nie oddał nigdy pieniędzy z zasiłku pogrzebowego, więc sama je sobie wzięła, żeby zapłacić za nagrobek. Także mąż Magdy nie wykazuje specjalnego zrozumienia dla jej problemów i marzeń: „jeśli zaszłabyś jeszcze raz w ciążę, rozważałbym samobójstwo” – mówi jej, wychodząc do pracy.

Widać więc, że w „Małych lisach” powracają chwilami tematy, o których Bargielska pisała w „Obsoletkach”. Nie są to jednak nachalne odwołania, a raczej współbrzmienia. Autorka nie chce odcinać kuponów od sukcesu swojej poprzedniej książki. Kwestie związane z macierzyństwem czy utratą dziecka to zaledwie ułamek znacznie szerszej całości, którą można by nazwać sumą tego, co w życiu uwiera. Wokół tych problemów rodzi się jednak wspólnota opowiadających kobiet, będących dla siebie nawzajem oparciem. A zatem, chociaż małe lisy gryzą czasem dotkliwie, ślady po ich zębach mogą się zabliźnić. I mimo że to niełatwe, udaje się też od czasu do czasu znaleźć źródło, z którego można czerpać nadzieję i siłę do dalszych zmagań.

Te przebłyski nasuwają na myśl jeszcze jedno skojarzenie z twórczością Bargielskiej, tym razem jej poezją, a konkretnie – zakończeniem wiersza „Pieśń szkrabisty” z tomu „Dwa fiaty”:

„Nie krwawić ci teraz, serce, a raźno popindalać,
gdy przyszłość się mości w słoiku i jeszcze czas jakiś puchnie,
a smutek przychodzi od razu tak wielki i tak stary,
że zjedz mnie, czereśnio, wołam, zjedz mnie, okruszku, pesteczko”.

Mam wrażenie, że bohaterki „Małych lisów” też sobie od czasu do czasu to powtarzają.

Justyna Bargielska, „Małe lisy”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2013

Justyna Bargielska nie kłamie w wywiadach, kiedy mówi, że nie potrafi zmyślać. Nie kryguje się wcale, opowiadając, że forma powieściowa nie jest dla niej, że nie stworzy czegoś, co będzie od początku do końca napisane po bożemu, z klasyczną fabułą i porządnymi bohaterami.