Archiwum
04.07.2017

Wszystko, co ludzkie, rozpływa się w języku

Olga Szmidt
Literatura

Jest początek XX wieku. W walijskim przemysłowym miasteczku życie biegnie w ustalonym rytmie wyznaczanym przez religię, miejscowe zwyczaje i biedę. Narrator powieści wychyla się jednak ponad to wszystko. Patrzy na niebo, przygląda się mieszkańcom, szuka odpowiedzi na niekończące się pytania. Język, którego używa w swoich opowieściach, jest niezwykłą mieszanką przyziemności, surrealizmu i wiejskiej religijności.

Pewnie myślicie, że skoro wspięliśmy się tak wysoko, niebo wydawało się stamtąd bliższe. Ale wcale tak nie wyglądało, gdy leżałem na wznak i nie widziałem niczego, tylko błękit i błękit, bez jednej chmurki, a słońce przypiekało mi policzki. Kurczę, to musi być bardzo miłe pójść do Nieba. Dziwna rzecz, że nie mogę go stąd zobaczyć, nie widać nawet jednego anioła, który dokądś by sobie leciał. To musi być najniższa część Nieba, jego podłoga, i z drugiej strony też musi być niebieska. Kurczę, musieli zużyć na to mnóstwo niebieskiego koloru. O wiele więcej niż Mama w dzień prania.

Napisana oryginalnie w języku walijskim „Jedna księżycowa noc” nie jest lekturą ani łatwą, ani bezwarunkowo satysfakcjonującą, ani w oczywisty sposób interesującą. To lekturowe wyzwanie. Autor mnoży ślepe uliczki, błędne tropy, zakrywa ślady i wskazówki. Odmawia czytelnikowi i sobie samemu porządkującej struktury. Język zdaje się dominującym tematem, najbardziej eksponowanym wymiarem powieści. Nie oznacza to metatekstowości tego utworu. To raczej popis czułości na różne rejestry i złożoności języka. Walijski w literackiej niemal formie, walijski dzieci, walijski biedoty, walijski industrialnej miejscowości. To niełatwy język, zmienny, ale w poszczególnych fragmentach chwilami monotonny. W przekładzie „Jednej księżycowej nocy”, może bardziej niż w innych przypadkach, wiele musimy sobie na temat tej książki wyobrazić. Językową wyjątkowość, idiomatyczność sformułowań i dialogów postaci, wreszcie brzmienie walijskiego w jego ludowej wersji. Praca przekładowa Marty Listewnik jest imponująca. Językowe szpagaty i fikołki, jakie tłumaczka zdaje się wykonywać, aby oddać specyfikę językową powieści, budzą uznanie. Także dlatego, że to bezpośredni przekład z walijskiego, niezapośredniczony przez słynny przekład na angielski autorstwa Philipa Mitchella. Trudno uniknąć w tym przypadku wrażenia, że to tłumaczenie wyczynowe, ale ponoszące również koszt tej strategii. Co jakiś czas można się potknąć o zdania, które – dla podtrzymania gry słów – pozostają częściowo w oryginale, aby oddać specyfikę języka postaci (np. w tekście pozostaje forma „te-ken” jako wariant wymowy słowa taken). Przyjmuję decyzje tłumaczki z dobrodziejstwem inwentarza i fragmentami, w których sygnalizuje „nieprzetłumaczalną grę słów”. Sprawia to jednak, że trudno zapomnieć o fakcie, iż czytamy nie tylko tekst literacki, ale przełożony tekst literacki. W lekturze pozostaje do końca wrażenie, jakbyśmy oglądali spektakl przez szybę. Ujawniające się granice języka przekładu są oczywistym dylematem. Tutaj jednak zyskują formatującą funkcję – książka Pricharda zdaje się tracić na wskroś lokalny charakter, z którego buduje się nieco bardziej uniwersalną powieść. Dotyczy to także jego językowego wymiaru. To koszt, który warto ponieść, aby zbliżyć się do tego świata. Trzeba jednak pamiętać, że w porównaniu do oryginału, stwarzany jest bardziej przez historie niż sam język.

Wspominam o tym nie dlatego, aby odwieść czytelnika od lektury albo wskazać lepszą drogę. Ta wybrana przez Listewnik zdaje się najlepszą dostępną. W „Jednej księżycowej nocy” dzieje się naprawdę wiele, czytelnik może się poczuć nieco skołowany feerią epizodów, wątków, domyślnych kontekstów i zdarzeń. Mimo to kluczowy jest jednak sposób opowiadania, kształtowania rzeczywistości za pośrednictwem języka, postrzegania ludzi i zjawisk każdorazowo w jego ramach. Bardzo specyficzny, na poły gawędziarski, na poły skłaniający się ku transcendencji, sposób prowadzenia opowieści przez narratora jest interesujący o tyle, o ile dostrzeżemy jego skomplikowaną podróż ze świata dzieci do zatrważającego świata dorosłych. Droga ta nie jest ani oczywista, ani przewidywalna. Wcześniejsze doświadczenia lekturowe z powieściami o dorastaniu czy momencie przejścia nie będą tu szczególnie pomocne.

Prichard konstruuje świat powieści w taki sposób, jak gdyby nigdy nie istniało nic poza nią. Zamknięty świat dławi jednak przede wszystkim czytelnika. Dla głównego bohatera, jego owdowiałej matki i przyjaciół zdaje się nie istnieć żadne poza. Nie ma świata, nie ma Europy, nie ma nawet historii w takim, jakiego można by się spodziewać. Ma tu miejsce raczej odkrywanie tajemniczego świata, który stale był wewnątrz tego znanego. Bohater zdaje się odkrywać kolejny poziom czy wymiar rzeczywistości, którą zna na wylot. Każdy kąt, każdy gest mieszkańców, każdą regułę. Powiedzieć, że „Jedna księżycowa noc” skupia się na detalu, to nic nie powiedzieć. To książka ekstremalnie wręcz na nim skupiona, eksponująca każdy drobiazg, nie skąpiąca uwagi najbardziej prozaicznym gestom czy codziennym przedmiotom. Można się zastanawiać, czy mamy tu do czynienia z kolejną realizacją modernistycznego strumienia świadomości. Zaburzenia czy wręcz ostentacyjne pozbawienie formy dużej części utworu może utwierdzać to wrażenie. Także dygresyjność narracji, niepoddanie jej widocznej selekcji, regularne gubienie napięcia czy niespodziewane zrywanie z kolejnymi wątkami pozostają w ścisłym związku z tą strategią. To, co odróżnia tę książkę od najlepiej znanych strumieni świadomości, to z pewnością połączenie komizmu z mrocznością, liryczności z elementarną przyziemnością, szaleństwa z dziecięcym entuzjazmem.

Niełatwo byłoby bronić równej jakości wszystkich części tej powieści. Są takie, które ujmują nieszablonowym sposobem opowiadania o chłopięctwie na początku XX wieku. Są też te, przy których można stracić cierpliwość. Książka dzieli się nie tylko ze względu na opowiadane historie czy bohaterów, którzy akurat skupiają uwagę narratora, ale także gatunki literackie, estetykę i język. Najbardziej zastanawiające są te rozdziały, które balansują na granicy kiczu i wielkości. Tak jest przede wszystkim w przypadku fragmentów, które sięgają języka mitologii i baśni:

Długie jest nocne czuwanie; a moja samotnia nie stanowi ucieczki przed wściekłością luny.
Jej śmiech uderza w ślepe powieki moje; a bladość jej przeszywa głębie mego zniewolenia.
Nadzieja wszak nie umarła; słońce niechybnie zatriumfuje i nic przecię nie wstrzyma nadejścia jasnego świtu.
I zali Piękna Istota nie powróci jako złodziej w nocy, by mnie pocieszyć? Zali nie usłyszę miarowego głosu jego kroków na dnie doliny?
On nadejdzie, on nadejdzie; a księżyc skryje za niskimi chmurami swe zazdrosne oblicze.
Ja zasię, kiedy on powróci, powitam go niewzruszonymi piersiami mego panieństwa poznam jego wargi, chociaż przychodząc, przyjmie postać mego utraconego pierworodnego.
Oblubienica jego będzie mu Matką; i syn sam przyjmie swoje pierworodne prawo.
Księżycowe ognie odpłyną z mych ciężkich powiek; ciemność nadejdzie, by spocząć na ciemności; i z tejże nocy, gdy leżę przykuta do łoża, na mą samotnię spłynie światło.

Ledwie kilka stron dalej pojawiają się z kolei powracające wątki zmagania narratora z niedostatkami. Najbardziej czułe, obrazowe i poruszające są w tej książce opisy przeżyć chłopca, który je chleb. Przyziemność tego doświadczenia tutaj urasta do kluczowego doświadczenia. Nie tylko dlatego, że towarzyszy mu obawa późniejszego głodu. To moment spełnienia, unieważnienia dylematów, zmysłowej przyjemności. Kiedy chłopiec jest z matką na nabożeństwie, zapada się w na poły religijną, na poły zmysłową przestrzeń myśli.

„Święć się imię Twoje… się imię Twoje… przyjdź królestwo Twoje… lestwo Twoje… bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi… ziemi… Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj… siaj…

A kiedy doszło do chleba naszego powszedniego, zamiast powtarzać z innymi, zacząłem rozmyślać. Przypomniałem sobie, że Mama powiedziała przed pójściem do Kościoła, że nie mamy już chleba na kanapki, a teraz ja stałem z pochyloną głową i prosiłem Boga o chleb powszedni, a pieniądze miały przyjść dopiero w piątek.

Jak Bóg mógłby dać mi bochenek chleba? […]

Ojcze nasz – powiedziałem – któryś jest w Niebie, daj nam dzisiaj wielki talerz pełen pieczonych pyr z mięsem, a także wielką miskę ryżowego puddingu i dużo ciasta z rodzynkami, i różne ciastka, te z porzeczkami, i te z dżemem, i dużo sera, szynkę, jajka, i grzyby na śniadanie, i nowy garnitur na dzień Zesłania Ducha Świętego, i mnóstwo pieniędzy na wydanie… bo Twoje jest królestwo, potęga i chwała na wieki. Amen.

Wszystko to składa się na szaleńczą prozę, stanowiącą właściwie eksces na mapie europejskiego modernizmu. Autobiografizm „Jednej księżycowej nocy” nie zdaje się w tym kontekście wiele zmieniać. Znawstwo warunków życia, reguł rządzących społecznością czy formy religijności są niewątpliwe i pochodzą z osobistego doświadczenia. Przeżytego, jak można sądzić, traumatycznie. Łączy się z tym także wizja czasu przeszłego, naznaczonego doświadczeniem, które nie jest udziałem bohatera. Matka mówi:

Nie możesz pamiętać tamtego okresu, kurczaczku. Jeszcze nie było cię na świecie. Był to czas Odnowy i każdej nocy Głos przemawiał do wielu ludzi. Większość słyszała Go w Kaplicy Jerozolimskiej. Ale byli też tacy, którzy usłyszeli Go pod Łysym Wzgórzem, inni na Grzbiecie Pagórka, jeszcze inni nad brzegiem Rzek. A znowu inni słyszeli Go, gdy szli po prostu Drogą Pocztową albo leżeli w łóżkach.

Naprawdę, Mamo?

Naprawdę. Oj, dziwne to było wtedy miejsce. Ale Wil Sztywny Kołnierzyk był jedynym, który jednocześnie usłyszał i zobaczył Głos.

Prichard nie jest łatwym autorem także pod względem stosunku do tego, co dziedziczone, zasłyszane i przeżyte. Zdaje się pisać z jądra dramatu, tekstu nie traktując jako sposobu na uporządkowanie doświadczenia, raczej dania wyrazu jego złożoności. To lektura ekstremalna, ale nie tylko w kontekście ekscytującego eksperymentu z tekstem. To bowiem powieść, która za nic ma uwagę i wytrzymałość czytelnika. Ze spotkania z „Jedną księżycową nocą” można wyjść cało, ale nie bez wysiłku. Zbliżamy się bowiem do tekstu, który pomiata czytelnikiem w takim stylu, jak robi to James Joyce w swoich najśmielszych eksperymentach. Czy tekst Pricharda ma więc podobną rangę, a jedynie zagubił się gdzieś w historii literatury? Trudno powiedzieć. Ostatecznie nadal waham się, czy to literackie szaleństwo na światową, czy raczej walijską miarę.

 

Caradog Prichard, „Jedna księżycowa noc”
tłumaczenie: Marta Listewnik
Wydawnictwo Officyna
Łódź 2017