Archiwum
04.11.2015

Wszystkie grzechy mieszczan polskich

Kuba Wojtaszczyk
Literatura

Marcin Kołodziejczyk zagląda pod spódnicę naszemu rodzimemu mieszczaństwu i zaprasza, byśmy podglądali wraz z nim, mało tego – do każdego podwinięcia kiecy dostajemy opowieść. W książce „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” takich historii mamy siedemnaście, każda teoretycznie inna, ale w gruncie rzeczy bardzo podobna. Słowem – kluczem interpretacyjnym jest oczywiście „dysforia”, czyli huśtawka nastrojów (a nie, jak chcą niektórzy, antonim euforii), pałętająca się wśród bohaterów tekstów, a ludzka małość, chciwość i zawiść, czyli według Kołodziejczyka emocje rozbuchane przez pędzącą wielkomiejską bezkompromisowość, tylko ten obrazek dopełniają. Oto świat słoików, lemingów, wszelkiej maści korpoludków, który od czasu do czasu wejdzie w kolizję z kimś, zdawałoby się, pierwotnym, stałym i niezmiennym, jak powoli umierające powstanki warszawskie czy żulernia z zatęchłych kamienic stolicy.

Kołodziejczyk przedstawia powtarzalność marzeń, wpompowywanych w nas przez kolorowe pisma, telewizje śniadaniowe i tym podobne. Nie jest to może odkrywcze, ale często dobrze napisane: „Będą się brali z miastem za bary, będą walczyć z miejscowymi o biurowe posady, bo ciepła posada pod dachem jest odwrotnością pracy w polu; a najlepszym spośród miejsc zadaszonych jest bank, najlepszym zawodem starszy specjalista, a niezawodny samochód to kilkuletni niemiec”. Każdy, kto żyw i z ambicjami, pędzi do Wawy, by ogrzać się w ciepełku prozaicznego dostatku. O słoicyzmie właśnie opowiada pierwszy, jeden z najlepszych w zbiorze, tekst zatytułowany „Demograficzny”. Autor prezentuje w nim przekrój emocji symptomatycznych dla całej „Dysforii…”: Warszawa – wiadomo „[…] Tu ludzie robią sobie nawzajem krzywdę, jeśli się zbyt do siebie zbliżą”. Atomizacja stała się częścią naszej tożsamości, tym bardziej widoczną w wielopiętrowym gnieździe z deweloperki, obowiązkowo zamkniętym na kody i obostrzenia. Nawet tam, czyli teoretycznie wśród samych swoich, jedyne, czego można się spodziewać, to brak chęci do koegzystencji: „Nie reagują na skinienie głowy ani na dobry wieczór, czyli to nie cudzoziemcy. Przegrywają przy pierwszym wrażeniu”. Książka odsłania pragnienia współczesnych mieszczan, którzy rodziny, samochodu, domu i wakacji chcą teraz, natychmiast. Jeżeli któregoś z tych elementów im brakuje, a posiada je sąsiad/sąsiadka czy nawet przyjaciel/przyjaciółka, są gotowi rozedrzeć, zniszczyć, ale nie przy świadkach, tylko w zaciszu będą sączyć jad, wymyślać i knuć. Podział na image prywatny i publiczny udaje się Kołodzieczykowi wymalować rewelacyjnie, chociażby w „Bohaterach wojen psychologicznych”. W tekście tym zazdrość o lepsze życie przysłania koleżankom chęć jakiejkolwiek pomocy jednej z nich, która znalazła się u kresu kilkuletniego związku. Pomiędzy sobą, z dala od uszu głównej bohaterki rozgrywanego dramatu, dochodzą do wniosku, że dobrze się dzieje, przecież zawsze miała wszystko to, czego zapragnęła, teraz czas na rewanż. A na koniec, gdy już wszelkie argumenty zawodzą, starają się zrzucić problem na słoictwo kobiety.

„Związki międzyludzkie stały się anachroniczne” – stwierdza bohater „Samego w domu” i z wielką dozą ironii opisuje podwórkowe spotkania wspomnianych wcześniej powstanek warszawskich (rewelacyjne kłótnie kobiet o ich faktyczny udział w walce w 1944 r.!). To właśnie głos starowinek stanowi wyraźną kontrę do losów dzisiejszych mieszczan i mieszczek. Nie tylko jest śpiewem przeszłości, stałym elementem krajobrazu stolicy, ale ukazuje też sympatię Kołodziejczyka do powstanek, co wyróżnia „Samego w domu” na tle pozostałych tekstów.

Nie dajmy się jednak zwieść się peanom. W zbiorze Kołodziejczyka znajdują się teksty zaskakująco słabe („Czy rozmawiał pan z Modestem?”), przekombinowane (pisany à la wierszem „Wieczór poezji współczesnej pod okiem animatorki kulturalnej”) oraz wtórne („Nasza rodzina”, czyli rodzinne piekło przy wspólnym stole, konkluzją którego jest tutaj fakt, że oto, mimo edukacji i zamożności, nieprzerwanie wychodząca nam z butów słoma ścieli się po paletach podłogowych naszych wypasionych domów i zatyka rurę wydechową naszego audi S coś tam).

Na szczęście „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” nie jest pozycją interwencyjną, Kołodziejczyk nie płacze za straconą nadzieją, za niedobudowanym mieszczaństwem, które w latach transformacji gdzieś się pogubiło. Czytając, mamy przed oczami nas samych w otoczeniu sąsiadów, znajomych. Dysforyczne opowieści budzą konsternację, a następnie głośny sprzeciw. Przecież to nie my, nie znamy też nikogo takiego! A jednak możemy się mylić, co tylko potwierdza celność omawianej pozycji.

Marcin Kołodziejczyk, „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”
Wielka Litera
Warszawa 2015