Archiwum
24.10.2018

Wszyscy jesteśmy Miauczyńskimi

Michał Piepiórka
Film

Adaś Miauczyński ma swoje problemy. Marek Koterski opowiada o tym w każdym kolejnym filmie, ale dopiero w „7 uczuciach” zastanawia się nad ich źródłem. Kazał więc swojemu bohaterowi powrócić do czasów dzieciństwa – przemyśleć relację z matką, uporządkować emocjonalną więź z bratem i ponownie przerobić kwestię nabywania kompetencji społecznych w pierwszych latach szkoły podstawowej. Przede wszystkim jednak dał mu szansę na uporanie się z tytułowymi siedmioma uczuciami, których wyrażania nie nauczył się jako dziecko.

Film na pierwszy rzut oka wydaje się naiwnie psychoanalityczny – rozpoczyna się bowiem wizytą Adasia u psychoterapeuty, który próbuje uporządkować jego emocjonalną rzeczywistość właśnie za pomocą powrotu do przeszłości. Ale ten trop szybko zostaje porzucony – Koterskiego nie interesują kompleks Edypa ani strefa id. Więcej tu z gombrowiczowskiej pogardy dla upupiania niż z freudyzmu, z którym autor zgadza się tylko w tym, że dzieciństwo jest niezwykle ważnym okresem w życiu człowieka, rzutującym na jego dalsze losy. Dlatego każe swojemu bohaterowi ponownie przeżyć traumy, zmierzyć się z nieprzepracowanymi lękami, poczuciem samotności, nierozładowanym gniewem, wstydem czy poczuciem winy. To właśnie niezrozumienie odczuwanych emocji, brak umiejętności radzenia sobie z nimi mają mieć decydujący wpływ na stan psychiczny dorosłego Adasia – a przynajmniej tak twierdzi jego terapeutka o głosie Krystyny Czubówny.

„7 uczuć” dzieli się na dwie części. Pierwsza rozgrywa się przede wszystkim w domu rodzinnym Adasia i opowiada o wczesnym dzieciństwie bohatera. Chłopiec czuje zazdrość o starszego brata, boi się kar ojca czy niepoprawnie cieszy na kolejne topienie psów w stawie. Druga część rozgrywa się już w szkole i tyczy relacji z rówieśnikami i nauczycielami. Koterski koncentruje się przede wszystkim na niespełnionej miłości chłopca do koleżanki z klasy. Ale film nie opowiada jednej, spójnej historii. Jest raczej sumą luźnych scen nie zawsze o takim samym ładunku emocjonalnym czy fabularnym uzasadnieniu.

Ta nierówność jest bodaj największą wadą „7 uczuć”, które mają bardzo ciekawy punkt wyjścia, świetny pomysł, by o świecie dzieci opowiadać przy użyciu dorosłych aktorów, kilka zarówno zabawnych, jak i przejmujących scen, ale niestety niewiele więcej. Można odnieść wrażenie, że Koterski wpadł na jeden dobry pomysł i nie bacząc na brak koncepcji na jego rozwinięcie, postanowił go zrealizować. Stworzył intrygujący koncept, ale nie przygotował się fabularnie – zabrakło spójności, ale również pomysłowości, by każda kolejna scena była równie dobra i potrzebna. Z tego powodu Koterski zaczął się powtarzać – w konsekwencji otrzymujemy wiele scen, które młócą dokładnie te same treści i nie dodają niczego nowego do snutej opowieści. Kilkadziesiąt razy wtłacza widzom do głowy, że mały Adaś kocha się w koleżance i skutecznie ignoruje zaloty innej. Podobną ilość razy przedstawia się jego rówieśnicę jako pilną kujonicę, najbliższego przyjaciela jako rezolutnego rozrabiakę, a matkę jako znerwicowaną panikarę. Bardzo szybko zaczyna to nie tylko nudzić, ale również drażnić, bo trudno znaleźć powód tego ciągłego powtarzania.

Co gorsza, wiele z tych mikroscenek nie tylko powiela te same treści, ale również jest zwyczajnie nieciekawych. Koterski mnoży sekwencje odpytywania przez kolejnych nauczycieli, dziecięcych zabaw podczas przerw między lekcjami czy przekrzykiwania się nieobyczajnymi rymowankami. Trudno dociec, jaki jest sens tych scen w kontekście całości –ani nie sumują się one w szerszą panoramę stanu emocjonalnego ukazywanych dzieci, ani same w sobie nie oferują dowcipu, swady, inteligentnej obserwacji czy jakichkolwiek innych emocji. Koterski powtarza się bez ładu, składu, sensu i najprawdopodobniej również bez celu. Całkowicie wystarczyłoby, gdyby każda z przywołanych scen pojawiła się raz – miałaby wtedy znacznie większą siłę i jej znaczenie nie roztopiłoby się w potopie podobnych motywów. Sceny z nauczycielami mogłyby komentować systemową przemoc zarówno instytucji, jak i dorosłych, sceny zabawy opowiadałyby o nieskrępowanej i niedocenianej fantazji dzieci, a sceny wzajemnych zaczepek oddawałyby stan dziecięcej fascynacji dorosłością.

Jeżeli coś się autorowi „Dnia świra” w najnowszym filmie udało, to z pewnością żonglowanie emocjonalnymi tonacjami, dzięki którym potrafił jednocześnie żartobliwie i poważnie opowiedzieć o niełatwym świecie dzieciństwa. Mało kto w polskim (i nie tylko) kinie – może jedynie Dorota Kędzierzawska – potrafił do tej pory mówić o dzieciach tak bardzo na serio. Koterski nie traktuje ich jak małych dorosłych (choć to właśnie dorośli aktorzy je grają) ani nie bagatelizuje ich małych, z punktu widzenia rodziców, problemów. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie, może nazbyt dosadnie i deklaratywnie, zamienia film w manifest wystosowany w ich obronie – domagając się dla nich, wydawałoby się, podstawowych praw, które niestety są notorycznie łamane, co może potwierdzić pewnie każdy z nas. W końcu wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi.

„7 uczuć” jest filmem zdecydowanie za długim, nieustannie eksplorującym jeden i ten sam pomysł, czerpiącym humor przede wszystkim z tego, że dzieci grają dorośli, niemiłosiernie się powtarzającym, pozbawionym dramaturgii, uzasadnienia dla mozaikowej struktury i fabularnej swady. Tę listę zarzutów pewnie można byłoby ciągnąć dalej, ale nie byłoby to w pełni sprawiedliwe, bo film Koterskiego sprawdza się przede wszystkim jako mocny, zdecydowany głos w kwestii praw dzieci – również tych, których mamy w sobie, a o których notorycznie zapominamy. Dzięki temu ostatecznie autentycznie porusza – jak wszystkie filmy Koterskiego, które mówiąc o zahamowaniach i lękach ich twórcy, potrafią trafić do serc nas wszystkich. Bo każdy po trosze jest Miauczyńskim, bo nietrudno odnaleźć w przeżywanych przez niego uczuciach własne.

 

„7 uczuć”
reż. Marek Koterski
premiera: 12.10.2018