Kusi mnie rozpacz. Mam obawy, a oczekiwanie w Twym milczeniu jest przerażające. Modlę się, ale zarazem czuję się zagubiony. A może modlę się do niczego? A może po prostu Ciebie tutaj nie ma?.
Słowa, które padają z ust księdza Sebastiao Rodriguesa (Andrew Garfield), stanowią klucz do zrozumienia „Milczenia”. Najnowszy film Martina Scorsese to próba uchwycenia upadku jednostki pod krzyżem własnych przekonań, tak zgoła odmienna od grzesznej wizji, którą zaserwowano nam przed trzema laty w „Wilku z Wall Street”.
Autor „Ulic nędzy” przerywa milczenie, powracając po niespełna trzech dekadach do adaptacji głośnej powieści Shūsaku Endō i Chrystusowej konwencji swojego kina. Podobnie jak w obrazoburczym „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”, tak i tutaj Scorsese wychodzi naprzeciw apoteozie dobrej nowiny, ujawniając szereg wątpliwości. Albo może po prostu podważa sens wiary i męczeństwa w imię Jezusa Chrystusa? Bo czym właściwie była krew wiernych przelana w XVII-wiecznej Japonii – miernikiem świadectwa wiary, a może narzędziem ekspansji europejskich mocarstw wymierzonym w tradycje Dalekiego Wschodu? Czym wreszcie w obliczu narażenia ludzkiego życia jest wiara: nadzieją na lepsze jutro, a może – idąc za Marksem – zaledwie opium dla mas? Stawiając takie pytania, Scorsese wciąż zdaje się pozostawać w obszarze konfliktu z istotą wiary mimo silnych korzeni chrześcijańskich.
Tym niepokojem i wątpliwościami naznaczony zdaje się zresztą jego cały film. Autor „Taksówkarza” od samego początku nie szczędzi nam wymownych obrazów – otwiera go scenami wielodniowych tortur chrześcijan w scenerii gorących źródeł u podnóża Nagasaki. Tej leniwej, rozciągniętej w czasie sekwencji towarzyszą cierpienie, rezygnacja, a wreszcie pierwszy i ostatni upadek ucznia Chrystusa. W obliczu nieludzkich katuszy pod ciężarem swojego krzyża ugina się ojciec Ferreira (Liam Neeson), który przez piętnaście lat nawracał tutejszych mieszkańców. Coś się wydarzyło w życiu tego niezłomnego pasterza, ale czy uległość wobec feudalnej władzy to dowód wyrzeczenia się kapłańskiej posługi? Z tym pytaniem przyjdzie się zmierzyć dwóm portugalskim jezuitom: Sebastiao Rodriguesowi (Andrew Garfield) i Francisco Garrupe (Adam Driver), którzy wyruszą na poszukiwania dawnego mistrza do Kraju Kwitnącej Wiśni. „To miejsce to bagno naznaczone nieurodzajem” – powtarza ojciec Ferreira i rzeczywiście, nauki młodych misjonarzy trafiają na jałową ziemię, gdzie trudno zasiać chrześcijańskie ziarno. Na tym grząskim, podmokłym gruncie swoje miejsce znajdzie tylko niewielka tabliczka z wizerunkiem Chrystusa. Ta niewielka ikona jest symbolem dwóch dróg prowadzących do wybawienia lub potępienia – publiczne postawienie stopy na podobiźnie Zbawiciela kończy się bowiem łaską możnowładców, a odmowa tego „drobnego” gestu skutkuje rozgrzeszeniem przez kapłana i biletem w jedną stronę do Królestwa Bożego. U Scorsesego każdy wybór jest okupiony cielesnym bądź duchowym poświęceniem.
Reżyser niejednokrotnie odwołuje się do podobnych symboli, które powracają wraz z pytaniem: jak można pojąć Stwórcę, który milczy w obliczu naszego cierpienia? Jednym z tych lejtmotywów wpisanych w opowieść jest wspomniana „próba wiary”, natomiast kolejny, chyba najbardziej wymykający się przystępnej klasyfikacji przykład stanowi postać apostaty Kichijiro (Yosuke Kubozuka). Upodabniając się do postaci Judasza, Kubozuka dokonuje na ekranie odważnej interpretacji jego mitu. Trzykrotnie wypiera się wiary, wydaje swojego mistrza za garść srebrników, następnie znika z ekranu, aby po chwili powrócić w akcie skruchy i potrzeby zadośćuczynienia. Tych azjatyckich bohaterów drugiego planu jest zresztą więcej i paradoksalnie to właśnie oni – a nie, zdawałoby się, dźwigający fabularny ciężar jezuiccy misjonarze – nadają tej historii pulsującego rytmu i pozwalają spojrzeć trzeźwo na wszystko i wszystkich. W jednej z najbardziej dramatycznych scen Rodrigues wdaje się w dyskusję z japońskim strażnikiem. W tej krótkiej wymianie zdań zaczynamy dostrzegać arogancję fundamentalistycznych misjonarzy, którzy gardzili historią, kulturą i zwyczajami Japończyków. Szkoda tylko, że Scorsese nie podtrzymał tej uwierającej diagnozy i nie pokusił się o prowokację kolejnych, dystansujących nas od sfery sacrum pytań. Kiedy bowiem wydawałoby się, że „Milczenie” to materiał na intensywne kino spod znaku bluźnierstwa i herezji, Rodrigues pochyla się nad taflą potoku i dostrzega w niej twarz Jezusa Chrystusa. Inna sprawa, że Chrystus przemawia nienaganną angielszczyzną, bohater dostępuje przemiany w cierpiącego zbawiciela, a w widzu zaczyna się gotować. Naginając uczłowieczenie Stwórcy do rozmiarów monstrualnej katechezy, Scorsese popada bowiem w banał i niebezpiecznie naraża się na śmieszność.
Kto wie, być może właśnie tych kilka niefortunnie wybujałych scen doprowadziło do sytuacji, w której najbardziej osobiste dzieło w karierze reżysera odpadło w przedbiegach do Oscarów. Ale mimo wszystkich przewinień, udało mu się znowu doprowadzić do końca coś, co dla innych od lat wydaje się nieosiągalne. Scorsese, zgodnie z założeniem sprzed trzydziestu lat, osiągnął tu rozmiar wielkiego, trzygodzinnego arcydzieła zrealizowanego z epickim rozmachem, które pożenił z duchowymi poszukiwaniami. „Milczenie” to zatem widowisko, filmowe spotkanie w biblijnym ogrójcu, a zarazem film-pytanie, na które z pewnością wszyscy, nie tylko ci wierzący, w jakimś stopniu potrzebowaliśmy sobie odpowiedzieć.
„Milczenie”
reż. Martin Scorsese
premiera: 17.02.2017