Archiwum
30.06.2016

Wszyscy, czyli nikt

Maciej Bogdański
Film

Nastało lato, w kinach pustki. Już tylko najbardziej zatwardziali widzowie okupują klimatyzowane sale, kryjąc się przed wszechogarniającym upałem. A dystrybutorzy, nawet ci niezależni, wyciągają z rękawa filmy lekkie, łatwe i przyjemne, których mają przyciągnąć osoby szukające relaksującego pomysłu na popołudnie. „Wszyscy albo nikt” debiutującego jako reżyser francuskiego komika Kheirona mógłby służyć właśnie za tego rodzaju serum na nudę letnich dni, jednak oprócz czystej rozrywki oferuje on także krótką historię przemian politycznych w Iranie i ponadczasową refleksję na temat szeroko pojętej tolerancji. Konwencja feel-good movie, wymagająca sama w sobie, zostaje więc rozszerzona o skomplikowane, niejednoznaczne konteksty związane z fanatyzmem religijnym, potrzebą walki o wolność i trudnością utrzymania równowagi między życiem rodzinnym a odpowiedzialnością wobec narodu. Tego rodzaju żonglerka tematyczna nie jest oczywiście niemożliwa, czego dowodzi między innymi ponadczasowe „Życie jest piękne” Roberto Benigniego, ale wymaga nieziemskiego wręcz talentu reżyserskiego. Kheiron, chociaż talent bez wątpienia ma, jako reżyser ponosi bolesną porażkę – jego film zwyczajnie wymyka się mu z rąk.

„Wszyscy albo nikt”, oprócz zastosowania tematycznej dwoistości, próbuje dokonać także drugiej szalenie trudnej sztuki – opowiedzenia prawdziwej, a do tego bardzo osobistej historii. Główną postacią filmu staje się w końcu Hibat Tabib, ojciec reżysera. Francuski komik próbuje przedstawić opowieść o własnym rodzicu, który przeżył rządy dwóch dyktatorów w Iranie, poświęcił ogromną część swojego życia na walkę z opresyjnym reżimem, a później osiadł we Francji, gdzie odniósł sukces w zakresie niesienia pomocy społecznej i integracji różnorodnych kultur. Wydaje się, że bliska perspektywa i możliwość oddania osobistego wymiaru historii powinny podkreślić emocjonalność cięższych przeżyć i radość płynącą z sukcesów. Więcej tu jednak zapobiegliwości niż psychologizacji – w czasie całej podróży nie dowiadujemy się wiele o samych bohaterach, którzy zwykle zostają sprowadzeni do jednej, charakterystycznej cechy. Hibat, spędzający na ekranie najwięcej czasu, sportretowany jest jako człowiek pozbawiony wad, przez co przestaje być w jakkolwiek sposób wiarygodny. Ten, kto będzie chciał odnaleźć w filmie zniuansowany portret psychologiczny człowieka, który dokonał w swoim otoczeniu prawdziwej zmiany, wyjdzie z kina zawiedziony.

Co dostajemy zamiast tego? Przede wszystkim charakterystyczną formę, którą przyrównać można do „Amelii” Jean-Pierre’a Jeuneta, gdyby ta nakręcona była pod wpływem mocnych środków pobudzających. Historia gna do przodu jak szalona, bez przerwy wprowadzane są kolejne postaci drugoplanowe, momentalnie przenosimy się z miejsca na miejsce – i tak naprawdę przez większość seansu nie wiemy, dlaczego. Intencje Kheirona są na tyle rozległe, że film staje się bardziej zbiorem powiązanych przewodnim wątkiem scen niż całościowym dziełem. Brakuje tutaj reżyserskiej konsekwencji – umiejętności odrzucenia tego, co niepotrzebne. Całość rozpoczyna się wprowadzeniem rodziny głównego bohatera: wymienieniem z imienia każdego z dwanaściorga rodzeństwa i krótkim opisem ich codziennego życia. Żadna z tych postaci nie odegra w fabule znaczącej roli. Pytanie nasuwa się samo: po co zostawiać taką sekwencję w ostatecznej wersji montażowej? Tego typu przykładów jest bardzo wiele: przywoływane sceny przypominają przekazywane z pokolenia na pokolenia anegdoty, które zapewne są niebywale interesujące przy rodzinnym obiedzie, ale niestety nie sprawdzają się już w formie filmowej. Zamęt potęguje brak jakiegokolwiek montażowego tempa: podczas gdy twórcy nie kwapią się, aby przybliżyć nam nowo wprowadzonego bohatera, który okaże się ważny dla rozwoju fabuły, ani przez chwilę nie wahają się przed wykorzystaniem rozległej sekwencji montażowej, która przedstawia czy to tradycyjne irańskie wesele, czy przeprawę przez śnieżne wierzchołki górskie. Na skutek tego „Wszyscy albo nikt” staje się po prostu trudne w odbiorze, co w wypadku feel-good movie jest nie do pomyślenia.

Najbardziej boli jednak to, że film Kheirona ma w sobie spory potencjał. Wiele scen potrafi przywołać uśmiech na twarzy, a postać Hibata bez wątpienia zasługuje na osobny kinematograficzny portret. Techniczne braki i nieścisłości nie pozwalają jednak na rozwinięcie skrzydeł. Debiutujący reżyser rzuca się na zbyt głęboką wodę – chce opowiadać o trudnych sprawach, ale z przymrużeniem oka; chce zwrócić uwagę na palące problemy społeczne, ale nie chce popaść w pesymizm, a przede wszystkim chce zrobić film dla wszystkich, który nie będzie izolował ludzi szukających w kinie dobrej rozrywki. W rezultacie jego dzieło nie trafia do nikogo, a jedynie każe przypomnieć sobie o innych, lepszych tego rodzaju pozycjach. Słodko-gorzką opowieść o przemianach w Iranie, „Persepolis” Marjane Satrapi, widzieliśmy już przecież jakiś czas temu na naszych ekranach. „Wszyscy albo nikt” nie potrafi z taką wirtuozerią przetykać humoru tragedią, przez co wpada w najgorszą kinematograficzną pułapkę: nijakość. Tezy o potrzebie integracji społecznej i tolerancji wobec obcych kultur zostają zbanalizowane i sprowadzone do prostackich formułek, które słyszeliśmy już tysiące razy. Nie ma tutaj żadnych niejednoznaczności, niczego, nad czym warto by się dłużej zastanowić. Wszystko podaje się widzowi na tacy. Może upały ułatwią przełknięcie tak mdłego dzieła, ale jedno pozostaje pewne: widz po wyjściu z seansu szybko o tym tworze zapomni.

„Wszyscy albo nikt”
reż. Kheiron
premiera: 24.06.2016

alt