„Błoto” Hillary Jordan to książka nienowa: dosłownie, bo polski przekład ukazuje się dziesięć lat po premierze oryginału, na fali sukcesu Netfliksowej ekranizacji w reżyserii Dee Rees („Mudbound”, 2015), ale i literacko, bo „Błoto” jest powieścią retro, bazującą na sprawdzonych rozwiązaniach tematycznych i formalnych. Jordan zręcznie recyklinguje: a to Faulknera (wielogłosowa narracja, czas i miejsce akcji, międzypokoleniowy transfer gniewu klasowego, fetyszyzacja przeszłości), a to Baldwina (afroamerykańscy ekspaci w Europie, witalność rasizmu, zabarwiona homoerotycznie przyjaźń), a to Flannery O’Connor (okaleczeni fizycznie i psychicznie bohaterowie, mistyczność spleciona z groteską). Oprócz tych inspiracji w wywiadzie-posłowiu wieńczącym książkę autorka wymienia liczne pozycje non-fiction dokumentujące podziały rasowe i ekonomiczne u schyłku ery Jima Crowa, między innymi „All God’s Dangers: The Life of Nate Shaw” Theodore’a Rosengartena czy „Let Us Now Praise Famous Men” Jamesa Ageego. Cytat z tego ostatniego posłużył zresztą jako epigraf „Błota”, z kolei ilustrujące reportaż Ageego fotografie Walkera Evansa były punktem wyjścia dla autorki zdjęć do filmu, Rachel Morrison.
Ci, którzy sięgną po „Błoto” po obejrzeniu dzieła Rees, mogą poczuć się rozczarowani, bo obsypany nagrodami „Mudbound” ekstrahuje z literackiego pierwowzoru to, co najlepsze – tonuje rozedrganą narrację, żongluje perspektywami za pomocą zmiennej dynamiki montażu, wydajnie operuje dysonansami (mroczne, oświetlane lampami naftowymi wnętrza chat kontrastują z jasnym, brązowo-żółtym krajobrazem Delty). Dzięki tym zabiegom Rees stworzyła synestetyczny obraz biedy, skrojony na miarę otwierającego książkę Jordan cytatu z Ageego („Skrawki ubrań, strzępy bawełny, grudki ziemi, […] kawałki drewna i żelaza, fiolki z zapachami, miski z jedzeniem i odchodami”). Trudno doszukać się tej wszechobecnej synestezji w powieści Jordan, która mimo wprawnego warsztatu pod wieloma względami zawodzi, być może dlatego, że – o czym lojalnie uprzedza wydawca – „Błoto” to przede wszystkim powieść zaangażowana społecznie: wściekła, rozhulana emocjonalnie, nacechowana afektywnie (i miejscami, niestety, nieznośnie afektowana).
Na poziomie fabularnym ciężko się od „Błota” odkleić, bo to narracja bezusterkowa, w której wszystko dzieje się jak trzeba. Biegłość kompozycyjna i faktograficzny research są największymi atutami powieści, co nie dziwi, jeśli się pamięta, że autorka ukończyła topowy program creative writing na Columbia University. Mamy więc sześcioro narratorów (troje białych, troje czarnych, pełen parytet w solidnym przekładzie Adriany Sokołowskiej-Ostapko), strzelbę Czechowa (list niemieckiej kochanki), nabożeństwa baptystów z sokiem winogronowym zamiast wina mszalnego i wiarygodnie zrekonstruowany system dzierżawy ziemi. Nie zabrakło pieczołowicie odtworzonej obyczajowości ery poprzedzającej emancypację mniejszości i narodziny Nowej Lewicy: podszytej seksizmem przedmiejskości w wersji Dixie, okraszonej szeroką paletą odcieni rasizmu, od łagodnego paternalizmu, po zapiekłą nienawiść.
Jordan dołożyła starań, by możliwie wiernie odtworzyć waffle state of mind – mentalność będącą wypadkową przemocy ekonomicznej, symbolicznej, fizycznej i językowej. Niby więc wszystko się tu zgadza, od cen mułów, po podstawy ortopedii urazowej, nawet jeśli czasem autorkę ponosi licentia poetica, na przykład kiedy pisze o wyzwoleniu obozu koncentracyjnego Dachau – w „Błocie” ratującymi i mścicielami ocalałych są afroamerykańscy czołgiści (taka nieścisłość faktograficzna, najpewniej zamierzona kompozycyjnie, wydaje się zbędna, bo podnosi i tak już wysoką temperaturę emocjonalną powieści). Wreszcie całość konstrukcji spina metafora nadrzędna, to jest tytułowy czerwonoziem jako depozytariusz wypartego, nośnik niespełnionej obietnicy i niedokonanego odrodzenia, szafa (całkiem dosłownie) pełna szkieletów.
O ile w warstwie strukturalnej powieść Jordan nie budzi większych zastrzeżeń (że to gotowy scenariusz na film, nie trzeba po „Mudbound” nikogo przekonywać), o tyle na poziomie stylistycznym „Błoto” często nie domaga. Jako debiutancka powieść z zacięciem społecznym, przypomina konia, który choć okulał, uporczywie galopuje naprzód. To książka utrzymana w jednej tonacji, nakręcana gniewem i potrzebą zadośćuczynienia, którymi autorka bije w czytelnika na odlew, jakby zapomniała, że nawet w Mississippi czasem pada śnieg. Sporo tu deklaratywnych dialogów, w których słowo na „cz” ściele się gęściej niż na spotkaniu Ku-Klux-Klanu w Tarantinowskim „Django”. Rażą nieporadne opisy scen miłosnych, nużą powracające odniesienia do Szekspira, którego (nie)znajomość jest wyznacznikiem „dobrych” i „złych” białych. Zawstydzają pensjonarskie porównania („Chłonęłam ją [jego uwagę] tak, jak chleb wchłania sos z talerza”; „Wyrwie ją [atrakcyjną dziewczynę] sobie bez trudu jak stokrotkę rosnącą przy drodze”) czy truizmy rodem z „literatury środka” („To, czego nie możemy wypowiedzieć na głos, mówimy w milczeniu”). Nie do końca wiarygodny jest też fanatyczny drive do ziemi, napędzający męża głównej bohaterki („głównej” umownie, bo to jej głos rozpoczyna i kończy książkę), który mimo awansu społecznego rezygnuje z miejskich wygód i powraca do zgrzebnego życia wśród „białej nędzy”.
Innym nie do końca udanym zabiegiem, równie odważnym, co konformistycznym, jest narracyjna polifoniczność „Błota”. Z jednej strony Jordan pokusiła się o odtworzenie świadomości czarnych farmerów, z drugiej za namową swojej mentorki programowo odebrała głos najstarszemu z rodu McAllanów, który ucieleśnia to, co najgorsze w dziedzictwie Południa („Barbarze Kingsolver – wspomina autorka w wywiadzie – strasznie nie podobało się to, że on otwiera powieść i że w ogóle się odzywa”). W efekcie takiego doboru narracyjnego powstała ryzykowna mieszanka przywłaszczenia i eksternalizacji. Autorka „przejmuje” język i wrażliwość czarnych bohaterów (snowflake alert!), a jednocześnie życzeniowo spycha punkt widzenia starego McAllana na dalszy plan, przekształcając go w rasistowskiego straw mana (to za jego namową i pod jego przewodnictwem dokonuje się rodzinna tragedia), który ostatecznie ląduje sześć stóp pod ziemią, w grobie niewolnika, żegnany modlitwą czarnego kaznodziei.
Mam z „Błotem” zgryz, bo – parafrazując pierwszego indiańskiego laureata nagrody Pulitzera, N. Scotta Momadaya – jako modelowy przykład socially engaged fiction książka Jordan pokazuje, że (przy wszystkich szlachetnych założeniach) proza obliczona na zmienianie postaw nie jest najlepszym sposobem przepracowania nieszczęśliwego rozdziału amerykańskiej historii dotyczącego niewolnictwa. Można się spierać, czy nie lepiej w tym zakresie zadziała non-fiction, w której równie ważna, co wrażliwość, jest świadomość społeczna. Można sięgnąć po klasyków, których „Błoto” pastiszuje, albo po pastisze z przytupem wykraczające poza rekapitulację znajomych tropów, jak błyskotliwa pikareska Jamesa McBride’a „Ptak dobrego Boga” czy kafkowsko-swiftowska „Kolej podziemna” Colsona Whiteheada. Można też czytać Hillary Jordan – choć to trochę jak czytanie Philipa Meyera po Cormacu McCarthym albo „Krivoklata” Dehnela po „Dawnych mistrzach” Bernharda – i czekać na sequel, nad którym pisarka zachęcona świetnie przyjętą ekranizacją „Błota” ponoć już pracuje. Można, ale nie trzeba, bo czytanie, w przeciwieństwie do niewolnictwa, to nadal kwestia wyboru, nawet jeśli Kanye West twierdzi, że było inaczej.
Hillary Jordan, „Błoto”
tłumaczenie: Adriana Sokołowska-Ostapko
Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2018