Archiwum
17.08.2019

Wrażliwy człowiek (fragment)

Jachym Topol
Literatura Patronat

 

Rzeczy leżą w trawie, jak je powyrzucano z auta. Swetry, koszulka, czyjaś tenisówka, śpiwory, wytarta szczoteczka do zębów.

– Zaczekaj tu chwilę!

W świetle księżyca wszystko widać. Chłopiec miętoli w palcach spódnicę. Przesuwa chustkę po włosach w tę i z powrotem.

Tato przytelepał się z niebieskim wózkiem dziecięcym.

Chłopiec zajrzał do środka, a tam maluch w rozpiętych śpioszkach, patrzy na niego.

Do siatki pod wózkiem tato powrzucał swetry i koszulki, co tam zostało.

– Pokaż się! Fajnie, że masz taką delikatną, dziewczęcą buzię.

Tato przechylił flaszkę, wykończył ją i cisnął za siebie.

– Ale chyba niedługo wyrośnie ci broda.

Trzyma w ręku pałąk wózka i lustruje chłopca w chustce i spódniczce, z różową bluzą zarzuconą na ramiona.

– Ja w twoim wieku już miałem brodę. Ale nie jest źle.

Idą.

Idą i jest im ciepło.

Klapią sandałami, spódnice im powiewają, wózek jedzie przed nimi, zasuwają po ulicy wzdłuż podwórek, płotów, szop, okna domów są rozświetlone, kroczą w dół po gładkim asfalcie, schodzą z lekkiego wzniesienia. Pnie niemal wszystkich drzew chronią siatki.

Wreszcie tato się zatrzymał. Poprawił sztuczne piersi. Przygładził spódnicę i kwiecistą bluzkę.

– Spokojnie, co? Możemy nareszcie pogadać. Przez jakiś czas zostaniecie u cioci Mončy. Będzie fajnie, zobaczysz. Jeju, popatrzcie, jak pięknie!

Zadzierają głowy i patrzą na widowisko na niebie.

Na pyšelskim nieboskłonie wybuchają petardy, siarkowożółte i kobaltowe gejzery oświetlają korony drzew, metalowe części i łańcuchy przy drzwiach, klamki rozszczepiają w świetlne iskry, migotliwymi wiązkami omiatają rynny.

Kiedy sztuczne ognie wygasły i dobrzmiały, usłyszeli z daleka jarmarczny rozgwar, w ostatnich rozbryzgach świetlnej fajerwerkowej laksy dobiegł ich szmer ludzkiego tłumu.

– Ciocia Monča mieszka w Městečku. Spodoba ci się tam. I wiesz, co ci powiem? Masz całe życie przed sobą. Możesz się uczyć, podróżować. Myśmy mogli o tym tylko pomarzyć.

Tato podkasał spódnicę, podtrzymuje ją zwiniętą w pasie. Przy drzewie, które sterczy z chodnika.

– Wysikamy się.

I leje na pień, skrapia pajęczyny drżące w księżycowej poświacie nad pomarszczoną korą.

Kroczą po stromej ulicy w stronę rejwachu i światła, tato powstrzymuje toczący się wózek, są coraz bliżej wzmagającego się łomotu disco, stąpają pewnie.

I gdyby ktoś, powiedzmy schowany wśród tych szop, za którymś z drzew, dajmy na to jakiś nikczemnik, kąśliwiec, ujrzał kobietę z wózkiem, w którym spoczywa drobniuchny skarb, kobietę z ledwie odrosłą od ziemi córuchną, której sandałki klapią krok w krok tuż za mamusinymi, kobietę kroczącą ku całej tej zabawie… nawet taki człowiek, choćby i frustrat, uznałby, że świat toczy się właściwym torem, być może nawet uświadomiłby sobie, niechby i z nikłym cierniem zawiści, że nieskończone dobro życia i matczyna miłość to wartości powszechne na tym świecie.

A potem z ciemnej ulicy skręcili za róg i włączyli się w nurt ludzi.

Wystarczyło kilka kroków, by wmieszali się w tłum. By wessała ich alejka ze strzelnicami.

Kroczą, czy może raczej są unoszeni traktem pomiędzy budami z wiatrówkami, prask! i prask! Wystrzały łączą się w salwy, śrut trzaska w kolorowe drewniane tarcze, wielkie jak koła od wozu. Strzelnice, lalki i piłki na patykach, skaczące małpki na gumkach, piszczałki, serca z piernika, w co tylko można trafić i wygrać, w to wszystko grzeją tu młodociani strzelcy, ze zmrużonym okiem, z kolbą wciśniętą w ramię, zarówno mocarne wielgoludy, jak i obmierzłe, zawzięte kurduple. Wokół roją się rozchichrane panny tulące do piersi ogromne zdobyczne pluszaki, a miotane przez wiatr baloniki na nitkach wyrywają im się z rąk. Tu czy tam któraś wyda czasem okrzyk przy wtórze trzaskających salw z wiatrówki, bo kolorowa kula pełna jarmarkowego gazu wzlatuje w górę ponad jej głową.

Balony fruną nad budami, dryfują ponad korony drzew, rozpływają się w mroku na wysokościach, krzyki nawoływaczy giną w tumulcie i śmiechu.

Chłopiec przełknął ślinę. Zaburczało mu w brzuchu. Wiatr unosi mu spódnicę, więc przytrzymuje ją ukradkiem na udach. Wietrzy zapachy. Oblizał się.

I nagle z alejki pełnej strzelnic wyszli prosto na plac, wiejski placyk raczej.

Otoczony rozedrganym tłumem wznosi się tam potężny, okorowany pień obwieszony lampionami, żarówkami i kolorowymi łańcuchami z papieru.

Tu jest najwięcej kramów z odpustowym badziewiem, grillów na kółkach, budek z piwem. I różne atrakcje, karuzele łańcuchowe, huśtawki. Górne wagoniki diabelskiego młyna zmierzają w stronę gwiazd, śmiałkowie żądni mocnych przeżyć otaczają ogromną żyrafę, z jej monstrualnych uszu zwisają gondole, które z metalicznym poświstem wyskakują w górę, potem wraz z wrzeszczącym ładunkiem lecą w dół na łeb, na szyję, by potem za sprawą jakiejś technicznej metafizyki zatrzymać się dokładnie metr nad ziemią.

Tato z wojowniczo sterczącym biustem i zbielałymi kostkami na dłoniach zaciśniętych wokół rączki wózka forsuje tyłem tłum. Wcisnął sprzedawcy tysiąckoronówkę, drugą ręką sięgnął po tacki z chlebem i parówkami, poczekał na kleksy musztardy, podsunął jedzenie chłopcu, ten chwycił tackę wśród zapachu mięsnego sosu, piwnego ozonu, w fali gorąca idącej od rusztów… Przy wtórze ogłuszającego, straszliwego skrzypotu… Zadarł głowę i zobaczył, że umajony słup się chwieje… Boleściwy ryk wściekłego, przerażonego tłumu zabrzmiał tak, jakby westchnęło samo piekło… Ujrzał chwiejący się czubek, a zaraz potem cały pień walący się prosto na nich w potężnym, miażdżącym, bezwładnym locie.

– Aaaaach – przebiegło przez tłum, zaskrzypiał wózek przyciśnięty do drewnianej ściany budy, pień runął na ziemię, odbił się, przewalił w powietrzu, wygiął i znowu upadł.

Budka z piwem roztrzaskana, strącone lampiony stanęły w płomieniach, ktoś upadł na chłopca i od razu podnosi się i gramoli byle dalej, kuleje, zanosząc się płaczem, ludzie padają na ziemię, z przewróconego kramu z grillem wypływa gorący potop. Połamane deski ocaliły skulonego chłopca przed stratowaniem przez rozwrzeszczany tłum.

Chłopiec siedzi w kucki. Wgryzł się w parówkę. Chciał namacać jeszcze jedną, ale trafił na żar z przewróconego grilla, wsunął poparzone palce do buzi.

Budzący zgrozę tam-tam uderzenia pnia o ziemię nagle ucichł.

Z chaosu i wrzawy zaczynają się wyłaniać poszczególne krzyki, chrzęsty, rytmiczne skrzypoty jarmarkowych maszyn. Milkną jedna po drugiej. Zamarła też ogłuszająca, jazgotliwa muzyka.

Gondole zwisają z żyrafich uszu niczym nieruchome kolczyki. Huśtawki się zatrzymały. Karuzela łańcuchowa zastygła w bezruchu. Co bardziej wyrośnięte pętaki zwisają z siodełek jak bladolice manekiny.

W miejscu, w którym pień wbił się w strzelnicę, zwalista Cyganka grzebie między roztrzaskanymi tarczami, ściętymi lalkami, rozrzuconymi pluszakami. Ze szlochem wyciąga z kotłowiska wiatrówkę z pękniętą kolbą.

Zatrzymał się też diabelski młyn.

Jęki poturbowanych i wycie dzieciaków, przekleństwa, ból i przerażenie, wszystko to brzmi w chóralnym zgiełku jak lament nad polem bitwy.

– Podnieś się, kochanie, do kurwy nędzy!

– Ratunkuuu!

– Pepík! Matko Boska, gdzie on jest? Pepiiiik!

– Pień był podcięty!

Chłopiec wygramolił się spod rozwalonej budy. Brezent, od ciągłego grillowania nasiąkły tłuszczem, zajął się od lampionów, płonące skrawki łopoczą na wietrze.

Spłaszczony wózek jest tuż obok. Zmiażdżony przez słup. Ostry czub umajony wieńcem mierzy prosto w chłopca.

Ale pod spodem nie ma krwi, ludzkiej miazgi, niczego.

Aha.

Okutany w szmaty robaczek miota się w ramionach taty. Chustka w kwiatki zsunęła się tacie na czoło, przykucnął, tuli do piersi malucha niczym Madonna Rumowiska. Wokół unoszą się sadze z grilla, trzepocze i ciska się płonąca płachta.

Chłopiec do nich podbiegł. Położył dłoń na brzuszku braciszka, głową przywarł do spódnicy zamotanej wokół ojcowskich kolan.

Sceneria jest oświetlona awaryjnymi reflektorami. Generatory pracują, cichy warkot zastąpił mechaniczne, rytmiczne odgłosy jarmarcznych atrakcji, w ciszę wdzierają się klaksony. Nadjeżdżają karetki, wozy strażackie. Wyją syreny policyjne.

Wokół zdemolowanych bud snują się oszołomieni ludzie, odnajdują się nawzajem albo i nie, wypełzają z rozbitych kiosków, złażą z zamarłych atrakcji.

Kilku poobijanych rozbitków przystanęło obok madonny z twarzą przesłoniętą chustką w kwiatki. Za ich plecami gromadzą się następni, wielu z nich właśnie wykaraskało się z rumowiska, patrzą na spustoszenie.

– Proszę pani, przygniotło panią drzewo?

– Tę panią przywaliło!

– Ma małe bejby!

Do madonny podszedł i Bizon, ów chłop ze złotem na szyi, od razu wyciąga łapy w stronę braciszka, jest na bani, coś wykrzykuje, ruda dziewczyna uwieszona u jego łokcia wygląda na zszokowaną, głośno szlocha.

Facet od budy z parówkami, spod której wygramolił się chłopiec, próbuje tatę podnieść, pod pachą ma wypsikaną gaśnicę.

– Madam, spokojniutko, niech się pani sama nie rusza – radzi niczym doświadczony samarytanin. Tato mu się wywija, a łapsko tego natarczywca z łańcuchem na szyi odtrącił ostrym ruchem.

– Wózek całkiem rozwalony!

– Jezusie Chrystusie! Panienko na Wzgórku! Zabiło dziec ko!

– Wody dla mamy! Nie pchajcie się, dajcie im oddychać!

– Drzewo było podpiłowane!

– Poříčaki to zrobiły!

– Peeeepiiik!

Tato podniósł się powolutku, synka trzyma na rękach, ukradkiem poprawił biust, omija kogo się da, próbuje uniknąć tego ataku natarczywej troski, zachowuje się jak kompletny burak.

Ale facet z rudą zastąpił mu drogę.

– Ej, coś tu nie gra!

Tato strzepnął dłoń Bizona, która zabłądziła na wzgórki opięte kwiecistą bluzką, gapiącego się faceta od parówek dźgnął łokciem w brzuch, innego obywatela strzelił z kolana, i już ucieka wielkimi susami, tylko spódnica mu powiewa… Chłopiec rzucił się za nim uliczką przez tłum zszokowanych ludzi. Bizon zdążył jeszcze wyciągnąć grabę i urwał tacie jedną pierś, ruda wrzasnęła i padła na glebę. Tato ochrania to, co niesie, jednocześnie przytrzymuje podwiniętą do pasa spódnicę, gna obok bud, przeskakuje powalone belki, chłopiec grzeje za nim, wpadli prosto w światła nadjeżdżających strażaków i ogłuszające wycie syren, przez kilka przeszywających chwil miotali się pomiędzy karetkami i policyjnymi autami.

Potem ze zdewastowanego jarmarku wbiegli pomiędzy zabudowania. Przycupnęli w ciemnej bramie.

– Jasny gwint, synu, tysiąc koron szlag trafił. Ale dzięki Bogu jesteśmy cali.

 

Przełożyła Dorota Dobrew

Jáchym Topol, Wrażliwy człowiek, wyd. Czarne