Świetnie wyszedł Amerykanom ten remake francuskich „Nietykalnych” – mógłby ktoś skomentować „Green Book” Petera Farrelly’ego. I nawet trudno byłoby się zdziwić tą pomyłką. Bo choć przebój tegorocznego sezonu nagród formalnie nie ma nic wspólnego z komedią z Omarem Sy, to oba filmy łączy bardzo wiele. I nie ma w tym niczego złego. Pewne motywy w kinie co jakiś czas wracają, by ponownie przypomnieć stare prawdy. Potwierdzić to mogą ci, którzy jeszcze pamiętają niemal bliźniaczy do „Green Booka” oscarowy hit sprzed lat, czyli „Wożąc panią Daisy”.
Wszystkie te trzy filmy opowiadają o powolnym przełamywaniu rasowych i klasowych stereotypów, co ostatecznie kończy się prawdziwą przyjaźnią. U Farrelly’ego różnica jest taka, że to biały pochodzi z klasy niższej i zaczyna pracować dla czarnoskórego. Niemniej to ponownie mężczyzna o jasnej karnacji musi zmierzyć się z wyrobionym zdaniem o Afroamerykanach, by móc odkryć w nim bratnią duszę. Jego pracodawca też ma niełatwe zadanie do wykonania: musi porzucić swój elitarystyczny sposób patrzenia na rzeczywistość i utaplać ręce w „plebejskim” kurczaku w panierce.
Don Shirley, światowej klasy pianista, szuka szofera, który pojedzie z nim w trasę po południowych stanach. Tak się składa, że Tony Lip akurat szuka jakiegoś dorywczego zajęcia. Nie pasują do siebie tak samo jak Philippe i Driss z filmu duetu Nakache/Toledano i tak samo jak oni zostają zmuszeni do wzajemnej akceptacji. Podczas wielogodzinnych podróży mają sporo czasu, by się poznać, znienawidzić i ostatecznie, oczywiście, zaprzyjaźnić. Od początku jest jasne, jak ta historia się skończy. Tu nie może być miejsca na nieoczekiwane zwroty akcji, niedopowiedzenia czy eksperymenty z narracją – to nie ta konwencja i nie ta historia.
Jeśli więc elementy składowe opowieści są doskonale znane, struktura do cna wyeksploatowana, a puenta oczywista od samego początku, to co sprawia, że „Green Book” ogląda się z tak wielką przyjemnością? Farrelly idealnie zmieszał ze sobą kilka wyjątkowo dobrze sprawdzających się konwencji – jest tu oczywiście kino drogi (pokonuje się tu zarówno realną przestrzeń, jak i tę metaforyczną, między bohaterami), komedia kumpelska (pełna świetnego humoru i zawierająca niezbędny, mniej lub bardziej zakamuflowany, wątek gejowski), a także klimat feel-good movie. Dzięki temu otrzymujemy niezwykle dynamiczną, emocjonalną i pozytywną historię, która koi serca i ładuje baterie.
Ale jest w niej również wiele smutku i melancholii, które świetnie bilansują się z tym, co ma zapewniać dobre samopoczucie widowni. Dzięki temu fabuła nie jest ani przesłodzona, ani nadmiernie przepełniona goryczą. Ta ostatnia bierze się nie tylko z kwestii rasowych, które wybijają się w filmie na pierwszy plan. W postaci Shirleya jest znacznie więcej ciekawych rzeczy niż jego kolor skóry. Jest samotny, zagubiony i pełen dumy, której nie są w stanie zabrać mu rasiści z Południa. Brakuje mu więc tego wszystkiego, co zbywa Tony’emu – z pochodzenia Włochowi, który nawet śniadania jada z dalekim kuzynostwem. W tym aspekcie być może tkwi najsłabszy punkt filmu. Twórcy, wojując ze stereotypami rasowymi, nieustannie potwierdzają popularne przekonanie na temat klas niższych i wyższych. Ci pierwsi są być może biedniejsi, ale oczywiście koniecznie muszą być szczęśliwsi, mieć wianuszek przyjaciół i kochającą rodzinę. Drudzy natomiast muszą walczyć z depresją, nieustannie rozmyślać nad wszystkimi problemami świata i samotnie spędzać święta w ogromnym, ale pustym domu.
Właśnie z tego powodu całość mogłaby osiąść na mieliźnie banału i stereotypu, ale na pomoc ruszyli bohaterowie, którzy dźwigają całą tę historię. Są najzwyczajniej w świecie sympatyczni – nawet gdy walą się po mordzie, wyniośle spoglądają na innych i wymądrzają się na każdy temat, choć nie potrafią sklecić jednego poprawnego zdania. Jedno jest pewne: to zasługa znakomitej obsady – Viggo Mortensena (i jego włoskiego akcentu) oraz Mahershali Alego, który kolejną rolą udowodnił, że właśnie wskakuje do hollywoodzkiej superligi.
Nietrudno odnieść wrażenie, że to film skrojony pod Oscary – kiedy trzeba, rozczula i bawi, a w odpowiednich momentach zmusza do refleksji. Do tego podejmuje wyjątkowo dobrze przyjmowany w ostatnich latach przez widzów wątek rasowy, który wzbogaca o kwestie klasizmu. Można to potraktować zarówno jako zarzut, jak i zaletę. Z daleka bowiem da się wyczuć w tym projekcie kalkulację i wyrachowanie – ale właśnie tylko z pewnego dystansu, bo podczas seansu odczuwa się już tylko wielką sympatię. Można również na własne oczy przekonać się o reżyserskiej zręczności, scenariuszowym polocie i aktorskim geniuszu.
Ostatecznie nie przeszkadza nawet fakt, że podobne historie oglądaliśmy już co najmniej kilkukrotnie. Co z tego, skoro tak skonstruowane opowieści wciąż potrafią opowiadać w poruszający sposób o ważnych i aktualnych sprawach? Widocznie niektóre kwestie domagają się wielokrotnego powtarzania, by na dobre wbić się nam do głów.
„Green Book”
reż. Peter Farrelly
premiera: 8.02.2019