Archiwum
29.07.2019

Wisienki bez tortu

Joanna Najbor
Seriale

1.

Rzekomo przed premierą pierwszego sezonu „Wielkich kłamstewek” autorka jego literackiego pierwowzoru, Liane Moriarty, przez jakiś czas pełniła funkcję manedżera marketingu w wydawnictwie prawniczym, a nocami przy świetle świec spisywała opowieści dla młodzieży (podobno bestsellerowe). Polskie tłumaczenia tytułów jej książek u wyczulonego na językową finezję odbiorcy mogą wywołać dreszcz zniechęcenia: „Moja wina, twoja wina”, „Sekret mojego męża”, „A teraz śpij” i tak dalej. Choć zestawiając je z mdłymi okładkami, rzeczywiście trudno uciec od skojarzeń z omijaną szerokim łukiem półką w Empiku z tak zwaną literaturą kobiecą (czekam na bezkrwawy koniec tej nieznośnej kategorii), to już zawartość owych opowieści nie powinna rozczarować nawet najbardziej snobistycznych czytelników: na swojej stronie  Moriarty skromnie odnotowuje, że jako jedna z nielicznych pisarek miała aż trzy powieści, które znalazły się jednocześnie na liście bestsellerów „The New York Timesa”.

Z tej samej autoprezentacji dowiadujemy się również, iż za napisany w dzieciństwie trzytomowy epos “The Mystery of Dead Man’s Island” dostała od ojca dolara; z kolei po ukończeniu szkoły spotkał ją rutynowy epizod pracy w korporacji, gdzie “nosiła garsonki i bardzo martwiła o rozmiar swojego biura”. Ten niekonwencjonalny biogram być może nie wnosi wiele do poniższej refleksji nad najnowszym sezonem „Wielkich kłamstewek”, ale jest sprawną i dowcipną stylistyczną fraszką, potwierdzającą językowe kompetencje pisarki i stanowiącą wiarygodną zachętę do wnikliwszego zapoznania się z jej twórczością. Tym bardziej że prawa do powieści „Truly Madly Guilty” zostały  w 2016 roku wykupione przez – a jakże – Nicole Kidman i Reese Whiterspoon. Australijska pisarka z dnia na dzień stała się zatem ulubienicą żeńskiej części hollywoodzkiej ekstraklasy, w snutych przez Moriarty historiach dostrzegającej fabuły w sam raz pod siebie; warto zachować z tyłu głowy nazwisko pisarki.

Wkład Moriarty w kształt drugiego sezonu także pozostaje wielkim-małym kłamstewkiem albo przynajmniej niedopowiedzeniem i tajemnicą, szczególnie w obliczu współpracy z showrunnerem Davidem E. Kelleyem i  sztabem innych producentów wykonawczych, zaangażowanymi w kreowanie/kontrolowanie struktury nowych odcinków (podczas napisów początkowych doliczyłam się ich aż dziesięciu). Podobnie dyskusyjny wydaje się wpływ reżyserki Andrei Arnold na ostateczny kształt drugiego sezonu, o czym szerzej jako pierwszy napisał „Indie Wire”. Czy to zresztą nie ironia, że – niczym gotowe na wszystko matki z Monterey, Star z „American Honey” czy Mia z „Fish Tank” – ta ceniona przecież reżyserka filmów o uniezależniających się od facetów, urzekająco pokręconych kobietach nagle stanęła w obliczu dyktatu korporacji medialnej, niefortunnie reprezentowanej przez mężczyzn właśnie, i okazała zupełnie bezsilna? Wyobrażam ją sobie siedzącą samotnie w zadymionym barze gdzieś na obrzeżach rodzinnego miasta Dartford, wykiwaną, popijającą z brudnej szklanki pintę któregoś z brytyjskich, gorzkich porterów, dokładnie w tym samym czasie, gdy „piątka z Monterey” w innej strefie czasowej ze śmiechem otwiera schłodzonego Dom Pérignon po premierze ostatniego odcinka, machinalnie oznaczając ją w instagramowych postach z dopiskiem: „kochamy cię, Andrea!”. I jest mi takiej Arnold najnormalniej w świecie żal: bo jeśli to, co napisano w „Indie Wire”, jest prawdą, to nie wysyłano jej żadnych sygnałów, że zrealizowany przez nią materiał zostanie przechwycony, rozbebeszony i pozszywany bez ufności w jej wizję, wręcz przeciwnie – na planie miała przecież wolną rękę, a efekty współpracy cały czas zachwalono. A tu hop, koniec zdjęć, Andrea wraca do Wielkiej Brytanii, w tym samym czasie do kalendarza ktoś dodaje siedemnaście nieplanowanych dni zdjęciowych i montuje całość według wskazówek Kelleya i Jean-Marca Vallée, sprawdzonego reżysera pierwszego sezonu (nie można przecież ryzykować zmiany stylu!).

Początek bywa więc jeszcze subtelnie arnoldowski, jak na przykład dziwaczna w sumie scena w pierwszym odcinku, kiedy Bonnie tańczy na plaży do rytmu „Mysteries of Love” Sufjana Stevensa. Sekwencja ta nie pcha fabuły, wręcz przeciwnie, spowalnia ją, a przy tym wyraźnie odstaje nastrojem od reszty klasycznej narracji, niechętnej do formalnych przystanków czy estetycznych rozwleczeń, rozczuleń. Owe rozbłyskujące jak komety i równie szybko gasnące nośniki nieśpiesznego i wyczulonego na detal języka Arnold po interwencji osób z zewnątrz tracą siłę wyrazu, stając się niezrozumiałą, niekonsekwentną karykaturą samych siebie. Finał sezonu umieszczono z kolei na sali rozpraw, co jest już ewidentnym przypisem Kelleya, który zjadł zęby na produkcji seriali z rozprawami w tle, żeby przytoczyć chociażby „Prawników z Miasta Aniołów”, „The Practice” czy „Ally McBeal”. Świat przedstawiony „Wielkich kłamstewek” zbudowany jest na kłamstewkach, ale też poczuciu solidarności; w świecie rzeczywistym wydaje się brakować tego drugiego. A to z kolei źle wpływa na ostateczną jakość produkcji. Tyle że w przeciwieństwie do Celeste, Arnold raczej nie przyjdzie stoczyć wojny o prawa w sądzie. Co najwyżej w sieci, poprzez funkcjonujący już w twitterowym obiegu hashtag #ReleaseTheArnoldCut.

2.

Tak czy siak, dobrze jest wrócić do Otter Bay.

Zakładam, że większość czytelników pamięta pierwszy sezon, który był wydarzeniem, bombonierką pełną najdroższych pralin czy też po prostu bombą z opóźnionym zapłonem, której finałowy wybuch przyniósł twórcom osiem nagród Emmy i cztery Złote Globy. Autentyczność więzi bohaterek serialu podkręcały media społecznościowe: jedną z pośrednich metod promocji serialu stało się przecież śledzenie wzajemnych serdeczności aktorek nie tylko w świecie fikcji, ale i w życiu prywatnym (chodzi tu o przyjaźń łączącą przede wszystkim Laurę Dern i Reese Whiterspoon, z którą chętnie obnoszą się na instagramowych profilach). W tym kontekście informacja o drugim sezonie z jednej strony zaskoczyła wszystkich, a z drugiej – nikogo: okazała się dobrem koniecznym, nieuniknioną inwestycją, dodatkowym deserem po już i tak sytym obiedzie, którym był spełniony artystycznie i domknięty fabularnie sezon pierwszy. Od kontynuacji oczekiwano więc bycia nie tyle realizatorsko-aktorską bombonierką, ile ogromnym, wywołującym jęk zachwytu gości tortem, na którym dodatkową wisienką miała być Meryl Streep – niespodzianka – po raz pierwszy występująca w serialu. Jak się później okaże, wisienką zwieńczającą całość, żeby nie powiedzieć – ratującą jej smak.

Co zatem nowego w Monterey po przeszło dwóch latach oczekiwań, dłużących się jak jazda bohaterek przez most Bixby Creek w czołówce serialu? Z kwestii oczywistych: świat się nadal sypie. (Choć być może metafora sypania się nie jest najtrafniejsza i należałoby raczej napisać, że świat się nie sypie, a topi, szczególnie w kontekście uporczywie powracających ujęć oceanu, wody i fal, nostalgicznie rozbijających się o brzegi kalifornijskich klifów – w każdym epizodzie). Nawet dzieci w szkole wpadają w histerię z powodu nieodwracalnych zmian klimatu. Mężczyźni-mężowie są już na dzień dobry rozsypani, snują się po peryferiach fabuły, jeszcze bardziej problematyczni (szczególnie rozmemłany Gordon, mąż Renaty, amator whisky i bardzo drogich kolejek elektrycznych, numer dwa na liście najmniej sympatycznych postaci sezonu, oczywiście tuż po Mary Louise) i niewtajemniczeni w spisek żon, co ich na swój sposób wyklucza i krzywdzi (to z kolei przypadek skądinąd sympatycznego Eda, męża Madeline, oraz Coreya, pracownika oceanarium, a przy tym nieustępliwego adoratora Jane, nieświadomego jej traumatycznych przeżyć). A kobiety? Kobiety odwożą dzieci do szkoły drogimi samochodami, jak gdyby nigdy nic organizują wystawne przyjęcia urodzinowe i próbują pozbierać tę niby oswojoną rzeczywistość do kupy, posklejać w całość wypadające im z rąk elementy amerykańskiego snu o dostatku i szczęściu małżeńskim. Problem w tym, że nie bardzo potrafią, bo same mierzą się z własnymi wewnętrznymi pragnieniami, sprzecznościami i obsesjami, nad którymi jakby obluzowała im się kontrola; cotygodniowe wizyty u tej samej terapeutki (sic!) przynoszą wbrew pozorom więcej frustracji niż ulgi. Jane (Shailene Woodley) próbuje odnaleźć swoją może nie-aż-tak-bezpowrotnie-utraconą seksualność, Madeline (Reese Whiterspoon) – odbudować związek i odzyskać zaufanie męża, jednak tylko pod warunkiem, że to on się dostosuje i sytuacja nie będzie wymagała od niej dodatkowych wyrzeczeń. Bonnie (Zoë Kravitz) dręczą wyrzuty sumienia po zbrodni popełnionej w finale pierwszego sezonu – to postać, której życie wewnętrzne odrysowano najgrubszą kredką, co w konsekwencji ozdabia jej dramat nieintencjonalnym absurdem. Oczywiście jest też (absolutnie cudowna w przejaskrawieniu) Renata – chodzący mem zepsucia, furii i frustracji. Lubię o niej myśleć z perspektywy filmowego dorobku wcielającej się w tę rolę Laury Dern, w serialu jej perfekcyjnie dopasowane garsonki, kontrolowana fala loków i ściśnięte usta stanowią odległe wspomnienie burzy natapirowanych włosów i skórzanych biustonoszy z czasów „Dzikości serca” Davida Lyncha. „Everything isn’t about money” mówi teraz, poprawiając czerwony kostium od Rolanda Moureta, po czym reflektuje się i natychmiast dodaje: „Well, it is, but it isn’t”, przygryzając język (w końcu rozmawia z własną córką, choć jeszcze przyjdzie czas, gdy ta odkryje, jak działa kapitalizm). No i jest jeszcze Celeste (Nicole Kidman), aż do finału chyba najbardziej z nich wszystkich rozsypana czy też rozsypująca się, z butelkami wódki Chopin poupychanymi po szafkach kuchennych i pigułkami uspokajającymi wciśniętymi w kieszenie.

Kalifornijskie Monterey – choć pewnie można pobawić się tu w szerszą metaforę świata zachodnich wartości – próbuje więc utrzymać dotychczasowe status quo, ale zdaje się funkcjonować już tylko siłą rozpędu i przyzwyczajenia. Niespodziewany przyjazd do miasta matki zamordowanego Perry’ego, Mary Louise (wspomniana już, balansująca na granicy szczerej antypatii a przyjemnością sadomasochistycznego cringe’u Meryl Streep) dodaje bohaterkom nowych zmartwień: jest nim problem rodzicielstwa i głębokiej odpowiedzialności związanej z wychowywaniem dzieci. To właśnie ów wątek stanie się motorem napędzającym sezon (choć bogiem a prawdą, to nie takie proste go wyznaczyć, bowiem rzeczywisty temat drugiego sezonu zdaje się rozmyty). Tytułowe kłamstwo będzie mieć zatem nie krótkie, a bardzo długie nogi – i to nawet kilkanaście par.

 3.

Postawmy jednak sprawę jasno: drugi sezon „Wielkich kłamstewek” jest jednocześnie cudowny i rozczarowujący. Cudowny, bo w rzadko spotykany sposób kumuluje i zagęszcza najwyższej klasy aktorstwo, bezwstydnie się nim rozkoszując (wszyscy na długo zapamiętamy scenę furii Renaty w ostatnim odcinku czy też agresywno-pasywne zjadliwości rzucane niby od niechcenia przez Mary Louise). Rozczarowujący, bo zbudowano go na pretekstowym, niespójnym scenariuszu. Z serialem zachowuję jednak relację przyjacielską i myślę, ze nie jestem w takim podejściu osamotniona. „Wielkie kłamstewka” uruchamiają poczucie babskiej solidarności, niewykluczone, że uwarunkowanej po prostu wspólnotą płci. Poza tym przyjaciołom się wybacza więcej, nawet niedorzeczne zachowania i absurdalne riposty.

W obliczu nowych przygód piątki z Monterey stoję więc w niekomfortowym rozkroku, trochę bezradna: z jednej strony łączy mnie z dziewczynami poczucie niekwestionowanej, bezdyskusyjnej i wszechogarniającej poufałości, której nie są w stanie podważyć kierowane rozedrganą reżyserską dłonią sceny – ja po prostu bardzo chcę z nimi spiskować, spotykać się nocą na dzikiej, kalifornijskiej plaży i knuć wspólne wersje minionych wydarzeń, pić szampana. Na tym poczuciu poufałości zbudowana jest zresztą machina promocyjna serialu (skuteczna; sama chętnie zainwestowałabym w bluzę z imionami bohaterek). Z drugiej strony podobna strategia stosowania hashtaga #BFF w praktyce to ostateczna forma wynagrodzenia ewidentnych braków drugiego sezonu, jego luk i wahnięć logistycznych. Oglądanie losów mieszkańców Monterey to przyjemność w sensie tasiemcowym: jakaś część mnie pewnie życzyłaby sobie, by “Wielkie kłamstewka” trwały co najmniej tyle, ile „Moda na sukces”. I wybaczyłabym twórcom najbardziej absurdalne rozwiązania fabularne, na przykład uśmiercenie Renaty w rolls roysie i w kartonach, przywodzące na myśl smutny koniec Hanki Mostowiak z „M jak miłość” (pamiętamy!), a potem przywrócenie jej do życia ot, w dwudziestym sezonie, ubranej na przykład w togę od Alexandra McQueena i wysłanie jej do lasu pod ramię z matką Bonnie, której spirytystyczne zdolności także umożliwiłyby powrót na ziemię (niczym Taylor, żonie Ridge’a Forrestera). Przysięgam, każdą podobną niedorzeczność przyjęłabym z jednaką miłością. Gorzej, że jeśli tak dalej pójdzie, to „Wielkie kłamstewka” rzeczywiście popadną w konwencję miałkich, melodramatycznych oper mydlanych – a co jest atrakcyjne w sferze żartów i przypuszczeń, przestaje śmieszyć, kiedy staje się realną wizją.

Należy jednak spojrzeć prawdzie w oczy: drugi sezon się stylistycznie i treściowo rozjeżdża, jak już wiadomo – z przyczyn zewnętrznych, choć nie wiem, czy to usprawiedliwienie. Rozczarowuje finał pełen psychologicznych uproszczeń i dróg na skróty. Dla pocieszenia widzów wetknięto w nim kilka chybotliwych drogowskazów, prawdopodobnie mających w zwięzły i czytelny sposób symbolizować wyjście poszczególnych bohaterek z dręczących je traum – pozbycie się wewnętrznych demonów, wyznanie kłamstw i wybaczenie zdrad nigdy nie wydawało się równie proste. Drażnią dziecinne recepty, nonszalanckie wyjaśnienia: hej, z dnia na dzień można porzucić tak pieczołowicie utrzymywaną cały sezon konspirację, posłuchać rad syna, napisać własny happy ending – podkreślić go dwa razy, grubą kreską.

Piszę to z goryczą, bo pomimo całego drzemiącego w sezonie potencjału i aktorskiej maestrii, z bólem serca opatrzyłabym go jednak tylko i aż jako post scriptum świetnego sezonu pierwszego. Jako kontynuację, która wydaje się błyskotliwym, aczkolwiek niekoniecznym i często niedorzecznym naddatkiem, rozwleczonym, jednak wciąż dziwacznie przyjemnym epilogiem historii już wcześniej spełnionej. A jeśli nie post scriptum, to chociaż interludium, prowadzącym do nieuniknionego (i oby mocniejszego) sezonu trzeciego; a po tym, no cóż, zostanie nam przynajmniej dużo memów.

 

 

„Wielkie kłamstewka” („Big Little Lies”)
sezon 2

HBO