Wiele można mówić o Spike’u Lee: o tym, jak duży wpływ jego filmy miały na amerykańskie kino niezależne, jak wiele zaliczył podczas swojej kariery wpadek, jak często powraca on zawsze do tych samych tematów i obsesji. Nie można odebrać mu jednak tego, że przez lata Lee wypracował charakterystyczną tożsamość artystyczną, którą łatwo na ekranie zidentyfikować. Nawet w jego bardziej klasycznych dokonaniach gatunkowych, takich jak „Plan doskonały”, gdzieś pod płaszczykiem starannie skonstruowanej fabuły pojawiają się zawsze te same kwestie: rasizmu, przemocy, rozdziału pomiędzy agresywną rewolucją wobec zastanego systemu a powolnym dążeniem do jego poprawy poprzez pokojową współpracę. Pod tym względem nowy film Lee, „blaxploitation”, któremu w polskiej dystrybucji dodano tytuł „Czarne bractwo”, wydaje się idealnym materiałem na powrót do ustanowionej kiedyś wielkości (reżyser nie miał na koncie żadnego kinowego hitu w przeciągu ostatniej dekady). Obraz, oparty na książce Rona Stallwortha, afroamerykańskiego policjanta, który w latach 70. zinfiltrował szeregi Ku Klux Klanu, wydaje się zahaczać o wszystkie ulubione tematy reżysera. A że ten powrócił z tegorocznego festiwalu w Cannes z nagrodą Grand Prix, poprzeczka oczekiwań widza została ustawiona wysoko.
Zaczyna się jednak bardzo klasycznie. Poza charakterystycznymi napisami początkowymi, pierwsze pół godziny seansu pozbawione jest wielu artystycznych ekscesów, z których Lee jest najbardziej znany. Postaci wprowadzane są według typowej hollywoodzkiej struktury scenariuszowej, relacje między nimi zostają wstępnie zarysowane, intryga zawiązuje się powolnym, naturalnym tempem. Chociaż są tutaj momenty przypominające o niezależnej przeszłości reżysera, na przykład bardzo długa scena przemówienia dawnego członka Czarnych Panter, całość ma w sobie posmak kina komediowo-sensacyjnego, w którym mocno czuć klimat lat 70. Sporo tutaj żartów słownych i sytuacyjnych, chociaż nigdy nie tłumią one poczucia prawdziwego zagrożenia wiążącego się z przeprowadzanym śledztwem. Ron Stallworth dosyć szybko inicjuje kontakt z organizacją i chociaż umawia się na spotkanie, nie może oczywiście sam się na nim zjawić – kolor jego skóry nie spotkałby się raczej z aprobatą organizacji. Zamiast niego na spotkanie wybiera się więc Flip – policjant grany przez Adama Drivera, a Ron od tego momentu podejmuje jedynie kontakt telefoniczny. Nie ma tutaj żadnej ambiwalencji w ukazywaniu członków klanu – to brutalni, odpychający rasiści o różnym stopniu inteligencji, ale bez wyjątku przedstawiani w jednoznacznie negatywnym świetle. Każdy z nich nosi broń i każdy wyraża gotowość do wykorzystywania przemocy w walce z wrogiem, a wielu z nich czeka na to nawet z utęsknieniem. Mamy więc czarny charakter i mamy klarownie ustalone zasady gry – póki co wszystko jest na swoim miejscu.
Niedługo po tym, jak śledztwo zostaje rozpoczęte, tempo filmu znacząco opada. Gatunkowy sztafaż zostaje odstawiony na drugi plan, a sama operacja nie niesie ze sobą żadnych poważnych zwrotów akcji. Przedstawiane wydarzenia nie mają wielkiego wpływu na przebieg fabuły, zamiast tego twórcy serwują nam kolejne sceny z życia klanu i jego niespecjalnie sympatycznych członków. Chociaż wiele z nich ma w sobie spory potencjał humorystyczny i Lee z konsekwencją utrzymuje na wpół poważny, ale wciąż niepokojący ton filmu z odpowiednim wyczuciem, po pewnym czasie na ekran wkrada się wrażenie nieustannego powtarzania tego samego materiału. Członkowie KKK zostali w końcu konkretnie scharakteryzowani jeszcze na początku seansu, a ich coraz bardziej rasistowskie i pełne nienawiści wypowiedzi raczej tego obrazu nie zmieniają. Brakuje tutaj scenariuszowej ewolucji – czegoś, czym przez następną godzinę, zanim dojdziemy do trzeciego aktu, moglibyśmy się zainteresować. Są tutaj ciekawe wątki i możliwości rozwoju sylwetek bohaterów – jak na przykład związek pomiędzy Ronem i Patricią, szefową stowarzyszenia Black Student Union. Kobieta wierzy, że z rasizmem należy walczyć wszystkimi środkami i nie wyraża aprobaty dla zaangażowania Rona w pracę z policją, znanej z cichej tolerancji wobec rasistowskich przekonań i działań niektórych pracowników. Równie interesująca zdaje się historia Flipa, który poprzez ciągłe przebywanie z członami klanu zaczyna coraz więcej myśleć o własnym żydowskim pochodzeniu, do którego wcześniej nie przykładał zbyt wiele wagi. Te wątki pozostawione są jednak gdzieś w tle fabuły i zamiast nich twórcy decydują się skupić na samej organizacji. Nawet jeśli scena seansu jednej z najważniejszych pozycji światowej kinematografii oglądanego przez członków klanu wzbudza w widowni filmu Lee poczucie dyskomfortu, trudno uznać ją za coś więcej niż powtarzanie dawno już ustanowionej myśli. A że „BlacKkKlansman” trwa ponad dwie godziny – seans dosyć szybko staje się nużący.
Nagle jednak twórcy przypominają sobie o sygnalizowanej na początku trzyaktowej strukturze i serwują ekscytujące zakończenie. Trzeci akt jest już pełen atrakcji – znajduje się w nim miejsce dla nagłych realizacji, wyścigu z czasem, a nawet krótkiego odwołania do nurtu blaxploitation i kilku scen podchodzących pod estetykę sitcomu. I chociaż większość z nich nie działa tak, jak powinno (zwłaszcza sceny komediowe wydają się zaprzeczać skrzętnie budowanemu przez cały film tonowi), przynajmniej sprawiają one, że „Czarne bractwo” dokądś zmierza. A zmierza do bolesnego, współczesnego finału, który stanowić ma ostateczny cios dla widowni – taki, po którym śmiech grzęźnie w gardle, a bezpieczny kontekst lat 70. można bezpośrednio porównać do współczesnych realiów politycznych. To być może najbardziej charakterystyczny finał tego roku i pewnie też ten, który wzbudzać będzie najwięcej kontrowersji. Nie da się jednak zaprzeczyć, że spełnia on swoje zadanie.
Szkoda, że Lee nie utrzymuje podobnego tempa i podobnej rebelianckiej energii przez resztę filmu. Nie przeszkadza mi wcale otwarta polityczność „Czarnego bractwa” – jest ona wpisana w jego założenie i zamiast jej unikać, lepiej dumnie się z nią nosić. W pełnej krasie ujawnia się ona jednak dopiero pod koniec seansu. I zapewne dlatego nad całością unosi się, moim zdaniem, przede wszystkim poczucie zmarnowanej szansy. Jeśli uderzać, to z całą siłą, nie bacząc na nic innego, nie przejmując się wymaganiami scenariusza i niepotrzebnymi grzecznościami. Jeśli wyrażać sprzeciw, to głosem pewnym i surowym – takim, który nie będzie tracił na sile przez dwie godziny monologu. I chociaż Lee wkłada w to przemówienie serce, jego warsztat oratorski ma tutaj znaczące braki.
„Czarne bractwo. BlacKkKlansman”
reż. Spike Lee
premiera: 14.09.2018