Archiwum
09.05.2013

Wobec książki „Wielki Głód. Tragiczne skutki polityki Mao 1958–1962” pierwsze zdanie równie dobrze może być jedynym: Frank Dikötter onieśmiela. Książka znacznie wykracza poza utarte ramy literatury historycznej. Elektryzuje sam temat, ale prawdziwy szacunek ta pozycja zdobywa dzięki wiarygodności oraz ilości wykorzystanych źródeł. Holenderskiemu pisarzowi udało się bowiem dotrzeć i opublikować niedostępne dotąd dokumenty przechowywane w chińskich archiwach. Zostawiając na boku rzetelność tej książki, jej atutem jest iście pisarska swoboda w przedstawieniu tej olbrzymiej katastrofy XX wieku. „Wielki Głód” nie tyle się czyta, ile pochłania – żarłocznie, pospiesznie, zachłannie – tworząc w czytelniku przedziwne analogie pomiędzy różnymi stopniami nienasycenia. Frank Dikötter napisał książkę, która nie tyle opisuje nieudany eksperyment ekonomiczny, ile raczej dostarcza studium społeczeństwa zamkniętego za wielkim murem terroru i bezradności. Sześć dużych rozdziałów „Wielkiego Głodu” pozwala zrozumieć, w jaki sposób doszło do niewyobrażalnego dramatu, jak również prezentuje szeroką panoramę jego uczestników. I to właśnie te ostatnie rozdziały opisujące sposoby umierania i sposoby przetrwania, losy kobiety, dzieci, ale również i przyrody, czynią z książki Diköttera pozycję znacznie przekraczającą ramy gatunku.

W „Wielkim Głodzie” stara się racjonalnie przedstawić odpowiedzialnych za tragiczne skutki Wielkiego Skoku. Dikötter wskazuje: to nie tylko Mao Zedong, ale również partia, która nie powstrzymała dyktatora. Mao wyrażał się niejasno, pozwalając towarzyszom na zgadywanie, jaki jest właściwy sens jego wypowiedzi. Przewodniczący rzucał górnolotne hasła, nie przejmując się ich realnością. Wolał raczej się przyglądać, jak jego słowa toczą się we właściwym sobie tempie i nabierają nieoczekiwanych kształtów. Jeśli wynik był niezadowalający, Mao oskarżał swych towarzyszy o „prawicowe odchylenie” i przeprowadzał rytualną czystkę w partii. Nieprecyzyjne formułowanie przemyśleń, z jednej strony, zwyczajnie bawiło niezrównoważonego człowieka obdarzonego niesamowitą władzą, z drugiej, umożliwiało wewnętrzną rywalizację wśród partyjnych działaczy. Przy boku przewodniczącego pozostała jedynie grupa najbardziej oddanych, pozbawionych własnego zdania i zdających się czytać z zachcianek Mao. Wypracowane zasady tej gry o władzę obróciły się przeciwko samemu przewodniczącemu. Towarzysze szybko pojęli, jak należy grać i sprawnie ulepszyli istniejące reguły. Partia opracowywała dwa plany przewidywanych poziomów produkcji: pierwszy realny, drugi życzeniowy. Zatwierdzano plan pierwszy, jednak do prowincji wysyłano ten z wyśrubowanymi zadaniami. Na jego podstawie działacze lokalni sami przygotowywali kolejny, trzeci już plan, który w swych ambicjach przewyższał drugi. Ta szalona gonitwa trwała w najlepsze, aby uszczęśliwić przewodniczącego. Bieg z przeszkodami w gospodarce centralno-nakazowej stworzył osobliwy system motywujący. Podmiotom realizującym zadania (prowincje, wioski, fabryki, wreszcie ludzie) symbolicznie wręczano któryś z trzech kolorów sztandarów. Stanowiły one podsumowanie dotychczasowej pracy, jak również posiadały w sobie moc piętnującego stygmatu. „Czerwony sztandar” należał się tym, którzy poczynili znaczne postępy. „Szary sztandar” był dla przeciętnych. „Biały sztandar” trafiał do tych, którym dawano kary za opóźnienie. Nazwiska „białych” widniały na tablicach ogłoszeń, upokarzano ich publicznie przy każdej okazji, stąd podejmowane przez nich szaleńcze wysyłki, aby zdjąć z siebie odium społecznej hańby. Wkrótce Mao został odcięty od informacji o stanie własnego kraju. Na papierze zgadzało się wszystko, mało tego, zostało wielokrotnie przekroczone. Jedna z prowincji w lutym 1952 roku ogłosiła dumnie swoje zadanie: do końca roku uzbiera 4,2 tysiąca kilogramów pszenicy z hektara. Po kilku miesiącach zmieniono zadanie na bardziej aspirujące do myśli przewodniczącego: 37,5 tony z hektara. Dikötter przenosi czytelnika na szalony plac budowy, nad którym nikt nie ma kontroli. Powojenne Chiny to wojna wszystkich ze wszystkim. Zadania rozrzucone tu i tam, dyrektywy mające rangę wojskowego rozkazu, ciągłe żonglowanie (coraz wyższymi) liczbami. Jedno jest pewne: koszty ludzkie są niepoliczalne.

Mao widział przed sobą papierowy kraj niezwykłego sukcesu. Liczby, wykresy i tabelki, nadto liczne listy dziękczynne przekonywały go, że rewolucja zwyciężyła. Wielki Skok przeskoczył samego siebie – zawyżone dane z raportów pisanych przez strach i terror wieszczyły nadejście krainy obfitości. Zadanie zdawało się wykonane: przekroczono granicę socjalizmu, dotarto do ziemi obiecanej komunizmu. Zapatrzony w przedstawione mu dane Mao wydawał nowe dyrektywy. Co zrobić z nadwyżką żywności? „Powinniście więcej jeść. Nawet pięć posiłków dziennie”, mówił przewodniczący. Zjadano więc. Kto nie mógł pomieścić kolejnych posiłków, nazywany był prawicowcem, wrogiem, reakcjonistą. Jedzono na wyścigi, a to, czego nie dało się zjeść, spuszczano w klozecie. Dikötter przytacza fragment raportu gorliwego inspektora (a takich smaczków jest tu znacznie więcej), który odnotował, że warstwa ryżu zalegająca na dnie ściekowego zbiornika miała grubość trzydziestu centymetrów. Po kilku latach Mao znajdzie receptę na klęskę głodu. „Gdy nie ma dość żywności – mówił – ludzie umierają z głodu. Lepiej pozwolić, by połowa umarła, wtedy druga połowa naje się do syta”.

Kolektywizacja zniosła wszelkie tradycyjne wartości: szacunek wobec starszych, wstrzemięźliwość seksualną oraz wstyd. Społeczeństwo postawiono na głowie, a nowe zasady ustalała partia. Oznaczało to, że w terenie kontrolę nad życiem setek ludzi przejmowali lokalni przedstawiciele władzy. Pozbawieni nadzoru, wprowadzali oni w życie własne zasady niczym lokalni zastępcy bogów. Podległe im wioski, fabryki, prowincje stawały się swoistym teatrem eksperymentalnym. Ludzkie ciało było laboratorium, w którym badano, jak daleko można się posunąć, o ile jeszcze przesunąć granicę. Największymi ofiarami diabelskiej architektury stawali się ludzie najbardziej bezbronni, dawniej strzeżeni przez niezmienne zasady: kobiety, starcy, dzieci. W powiecie Wugang w Hunanie szefowie fabryki wydali dyspozycje, aby kobiety pracowały nago. Oporne były karane. Wobec poniżonych kobiet zastosowano nawet system rywalizacji, przewidujący nagrody dla tych spośród nich, które rozbierały się najszybciej. Na zwyciężczynię czekała równowartość miesięcznej pensji. Gdy po wielu miesiącach nieskrępowanej sadystycznej zabawy wszczęto śledztwo, szefowie fabryki bronili się, pisząc: zdejmowanie ubrań służyło wzmocnieniu ducha współzawodnictwa pracy oraz przełamaniu feudalnego tabu. Partyjna nowomowa tłumaczyła wszelkie występki.

Jedną z zalet Diköttera jest to, że przedstawia zniszczenia dokonane na jeszcze jednej bezbronnej części społeczeństwa: przyrodzie. Dotychczas historycy zapatrzeni w wymiar typowo ludzki, zapominali o niemym świadku wydarzeń. Działania, które podjęto wobec przyrody w czasie Wielkiego Skoku, wykraczają daleko poza tradycyjnie używane w jej kontekście słowo „dewastacja”. Mao wydał wojnę rzeczywistości dotąd istniejącej. Uniesiony możliwością zmian, zażądał usunięcia szkodników niszczących plony. Jak przyznaje holenderski pisarz, nie dysponujemy wiarygodnymi danymi w tym temacie, jednak podawane oficjalnie liczby dają wprost surrealistyczny krajobraz. „Szanghaj donosił zatem triumfalnie, że w jednej z okresowych wojen przeciwko wszelkim szkodnikom unicestwił 48 695,49 kilograma much, 930 486 szczurów, 1213,05 kilograma karaluchów oraz 1 367 440 wróbli (można się tylko zastanawiać, ile osób potajemnie hodowało muchy lub karaluchy, by otrzymać honorowe odznaczenie). Wróble zapewne wytępiono całkowicie; przez wiele następnych lat niemal ich nie widywano. W kwietniu 1960 roku, gdy kierownictwo zdało sobie sprawę, że ptaki zjadają także owady, usunięto je z listy szkodników, a na ich miejsce wprowadzono pluskwy”. Owady są niepoliczalne, ich liczbę zamyka miara wagi; ptaki i ssaki są wskazywane pojedynczo: jeden, dwa, trzy… Nie mogę oprzeć się tej myśli naprawdę były liczone? Rzeczywiście ktoś dźgał truchło patykiem i głośno odliczał, a ktoś inny przenosił padlinę na wielki ofiarny stos? Nie chodzi mi o liczby (te są pewnie zawyżone), ile raczej o samą możliwość i metodyczność czynu.

„Wielki Głód” jest w tej chwili najbardziej rzetelną książką na polskim rynku, dotyczącą przerażającej katastrofy w Chinach. Jednocześnie jest to książka, która zdaje się wytaczać nowe zasady pisania o przeszłości. Jedną z jej nowości, wcale nie tak oczywistych, jest brak porównywania z innymi podobnymi klęskami głodu. Dikötter jest skoncentrowany na jednym temacie, a to się czyta jako pozwolenie na zajęcie skromnego miejsca, by nie zagłuszyć mowy umarłych.

Frank Dikötter, „Wielki Głód. Tragiczne skutki polityki Mao 1958-1962”
przeł. Barbara Gadomska
Czarne, Wołowiec 2013

alt