Organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, któremu już dawno temu przypięto łatkę politycznego, dwoją się i troją, żeby było jak najbardziej „rebeliancko”, ale jury bywa nieprzewidywalne. Niestety, czasami filmy o najbardziej palących sprawach współczesnego świata oprócz tematu nie mają w sobie nic interesującego. Najlepszym dowodem na taki stan rzeczy był ubiegłoroczny konkurs główny Berlinale, którego poziom był zastraszająco niski. Mike Leigh plus naprawdę zacne jury (m.in. Asghar Farhadi, François Ozon, Anton Corbijn, Charlotte Gainsbourg) nagrodziło klasyków, braci Tavianich za „Cezar musi umrzeć”. Była to chyba najbardziej polityczna deklaracja poprzedniej edycji festiwalu.
63. edycja Berlinale rozpoczęła się znów od skandalu. W tamtym roku jakiś bardzo niezadowolony niemiecki reżyser obnażał się na czerwonym dywanie, protestując przeciwko osobistej niechęci Dietera Kosslicka do niego i jego arcydzieł. W tym roku przestraszono Jane Fondę, która nie wiadomo do końca, w jakim celu, przybyła na otwarcie festiwalu. Do zdarzenia doszło już pierwszego dnia na czerwonym dywanie. Wszystkiemu winne były działaczki ruchu Femen, które protestowały przeciwko rytualnemu obrzezaniu kobiet. Fondę przestraszyła chyba ich nagość. Skończyło się niestety nieprzyjemnie. Jedna z protestujących wylądowała w szpitalu, ale już nie szargała nerwów gwiazd.
Szkoda tylko, że kilka godzin wcześniej Sascha, Teresa i Klara zaprosiły do siebie bulwarowego, niemieckiego fotografa Thomasa Liebiego, który zrobił im kilka fotek w trakcie przygotowań do „ataku”. Uśmiechnięte dziewczyny rysują hasła na swoich ciałach, a fotohistoryjka ukazuje się 9 lutego w „Berliner Kurier”. Wszyscy są zadowoleni, media mają gorący temat i rzeczywiście jest bardzo rewolucyjnie. Rebeliancko było jeszcze przy okazji premiery filmu Małgośki Szumowskiej „W imię…”, protestacyjnie przed pokazem „Closed Curtain” Jafara Panahiego i Kamboziyi Partoviego, a szpitalnie przy okazji „Raj: Nadzieja” Ulricha Seidla.
Polskie media trąbiły na lewo i prawo już kilka tygodni przed festiwalem, że „W imię…” dostało się do głównego konkursu. Słowa-klucze, które pojawiały się w prasie: „ksiądz”, „Kościół”, „homoseksualizm”, „wieś” w bardzo określony sposób przygotowywały do odbioru tego skandalicznego dzieła. Tegoroczne jury pod przewodnictwem Wong Kar-Waia nie nagrodziło jednak obrazu Szumowskiej, choć Andrzej Chyra od samego początku był typowany (przez Polaków) do trofeum za najlepszą rolę męską. „W imię…” otrzymało za to Teddy Award (nagroda dla filmu o tematyce queerowej), co koniec końców popsuło prawdopodobnie szyki samej reżyserki. Szumowska kilkukrotnie powtarzała po premierze swojego filmu, że nie „staje po żadnej ze stron”, że „nie jest intelektualistką, tylko artystką”, że „to nie jest kino gejowskie, a jakakolwiek ideologia jest jej obca”. Mówiła, że miały liczyć się emocje, a polityczne deklaracje to błoto, w którym ona nie chce się babrać. Na przekór nieświadomym tego twórcom, trudno wyobrazić sobie bardziej deklaratywny film niż „W imię…”. Rzeczywiście, mamy księdza na prowincji biegającego w oryginalnych adidasach, z Ipodem w kieszeni po dzikich, mazurskich lasach. Mamy też grupę miejscowych chłopaków (naturszczyków), którym w życiu się troszkę nie udało, a teraz próbują powolutku wyjść na prostą. Reedukację prowadzą ksiądz Adam (Chyra) i pan Michał (Łukasz Simlat). Ten swojski światek od zmierzchu do świtu nagle nawiedza plaga przejmującej namiętności. Ksiądz Adam walczy z nią latami, ale teraz znów nadszedł czas próby. Kuszenie odbywa się na kilku poziomach. Z jednej strony, praktycznie niemy, wiejski chłopaczyna, który zachowuje się jak nastolatek (Mateusz Kościukiewicz), choć reżyserka usilnie próbuje nas (w wywiadach) przekonać, że jest już po dwudziestce. Z drugiej – diabelski przybysz z miasta, z rozjaśnionymi włosami (strach szukać porównań w polskim kinie!), który nie stroni od narkotyków i nie blokuje swoich „skłonności”, tylko je egzekwuje.
W tej tragicznej matni ksiądz walczy o przetrwanie. Podobno zakochuje się w kimś na zabój, ale też pragnie być „utulony”, bo przecież przede wszystkim cierpi na samotność. Naprawdę trudno uwierzyć w cokolwiek na ekranie – wódka ratuje na chwilę, ale to już wiemy. Kościół jest zły, ale Boga szukać warto – i kilka innych, tajemniczych dylematów. Pewnie miało być impresyjnie i emocjonalnie, najlepiej z niedopowiedzeniami i trochę tak wyszło – w duchu metafory z popularnej piosenki „The Funeral” Band of Horses, która rozbrzmiewa jako część ścieżki dźwiękowej. Oprócz emocji, liczy się także „hipsterskie spojrzenie”, a tego w tym filmie z pewnością nie brakuje.
Teddy Award traktuję zatem jak prztyczek w nos dla Szumowskiej. Trudno bowiem uznać „W imię…” za rewolucyjny obraz relacji homoerotycznych, który zachwycił Europę. Większość recenzji chwaliła raczej aktorstwo, a nie potencjał scenariusza i historii Adama. „W imię…” to „nasz” pierwszy film „o tym” i to, niestety, byłoby na tyle. Dlatego właśnie w dobie dyskusji o ustawie o związkach partnerskich warto nauczyć co poniektórych, że nie ma filmów ideologicznie „niezależnych”, szczególnie w kontekście tematu, jaki się podejmuje!
Z tego samego powodu trudno byłoby również odczytywać najnowszy film Jafara Panahiego i Kamboziyi Partoviego jako niskobudżetową impresję filmową, która powstała z potrzeby serca. Panahi, oskarżony o ataki na irańską władzę, otrzymał dwudziestoletni zakaz pracy twórczej. Podobno pendrive z „Closed Curtain” przemycono za granicę w ciastku… Reżyserowi nie wolno opuszczać Iranu nawet na zaproszenie zagranicznych festiwali. W Berlinie był obecny na plakatach. Przed projekcją jego filmu pewna pani w średnim wieku rozstawiła kilka standów z podobizną reżysera naturalnej wielkości. Napisy obok głosiły: „on powinien tu być”. Na tym się skończyło, ale film Panahiego nagrodzono za najlepszy scenariusz.
„Closed Curtain” rozgrywa się w zamkniętej willi nad morzem, do której przybywa samotny pisarz. Mężczyzna zbroi się w domu, zasłania okna, buduje mały schron, a wszystko tylko po to, żeby uratować małego pieska o imieniu Boy. W filmie Panahiego psy nie mają najlepszej passy, uznano je za nieczyste i skazano bez wyjątków na zagładę. Ukrywanie się przerywają wizyty „nieproszonych” gości – uciekinierów, reżysera, policjantów i zwykłych robotników.
Panahi w tej zamkniętej przestrzeni własnego domu próbuje wykreować interesującą, filmową historię. W pewnym momencie poddaje fikcję, bo staje pod ścianą – nie za bardzo wie, co dalej zrobić ze swoimi bohaterami. „Closed Curtain” staje się wizualizacją realnych przeszkód w pracy twórczej, a nie kabotyńskich problemów z natchnieniem. Jednocześnie reżyser ma świadomość, że w warunkach, w jakich tworzy, będzie mu trudno uciec od moralitetu, metafory, patetycznych figur i własnej rozpaczy.
Na tegorocznym festiwalu zakończono dwie trylogie uznanych twórców. Z jednej strony, Richard Linklater i jego „Before Midnight” (kontynuacja „Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca”) z Julie Delpy i Ethanem Hawkiem w rolach głównych. Z drugiej – wenecki obrazoburca, za którego modlili się włoscy katolicy, Ulrich Seidl, podsumowujący trylogię „Raj” filmem „Nadzieja”. Pobyt tego ostatniego na Berlinale niestety zakończył się, podobnie jak w przypadku działaczki Femenu, w szpitalu. Seidl uczestniczył jeszcze w spotkaniu w ramach Berlin Talent Campus, ale już nie udzielał wywiadów, bo zasłabł.
Film Linklatera pokazano poza konkursem głównym i oceniono raczej chłodno. Niektórzy pisali nawet o „zmianie pazura na francuski manikiur”. Rzeczywiście trudno uwierzyć po raz kolejny w te imponujące dyskusje pary kochanków, którzy już prawie 20 lat temu w Wiedniu wysiedli z pociągu i spędzili razem swoją pierwszą, wspólną noc. Teraz są już rodzicami, odpoczywają w Grecji, są szczęśliwi i wspominają przeszłość. Zresztą dzięki temu w dialogach pojawia się postać Lecha Wałęsy w dość „dwuznacznej” sytuacji i bynajmniej nie ma tu mowy o kwestiach agenturalnych. Na pierwszy rzut oka całkowita stabilizacja i nic poza tym. Ta bańka mydlana może jednak pęknąć w każdej chwili i rzeczywiście nagle robi się bardzo nieprzyjemnie.
W „Raju: Nadziei” ład i spokój zapewnia instytucja. Tym razem córka Teresy z „Miłości”, siostrzenica Anny z „Wiary”, Melanie, zostaje wysłana na obóz dla otyłych dzieciaków. Do ich codziennych zajęć należą ćwiczenia, badania, dieta, spacery i pogadanki z nauczycielami. Wszystko chodzi jak w zegarku i przypomina tresurę, choć zdarza się, że adepci zbuntują się przeciwko rygorowi i wyskoczą w nocy po kilka ciasteczek. Melanie na tym przymusowym obozie zdrowotnym, oprócz koleżanek z pokoju, odnajduje pierwszą miłość – lekarza w średnim wieku z dość „nieuchwytnym” poczuciem humoru. Niestety, w przeciwieństwie do baśni, szczęśliwe zakończenia to coś, co raczej się nie zdarza.
Seidl kończy trylogię historyjką o młodym pokoleniu. Równie ostro prześwietla swoich bohaterów jak we wcześniejszych częściach trylogii. Pokazuje ich nieforemne ciała zmuszane do wręcz ekstremalnego wysiłku. Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich części i większości dokumentów, Seidl naigrywa się z perwersyjnych zachcianek odbiorców, którzy pewnie na co dzień grzecznie przyznają, że ten szalony Austriak rzeczywiście ma nie po kolei. W porównaniu do dwóch pierwszych części „Raju”, „Nadzieja” jednak zawodzi.
Odkryciem tegorocznej edycji był za to na pewno film Emira Baigazina z Kazachstanu, „Lekcje harmonii”, który nagrodzono Srebrnym Niedźwiedziem za wybitny wkład artystyczny w kategoriach: zdjęcia, montaż, muzyka, kostiumy oraz scenografia. Tadeusz Sobolewski pisał o „Lekcjach”, że to film, który pozwala na zło, dlatego nie kibicuje mu w tegorocznym konkursie. Baigazin kreuje świat szkolny kilku chłopaków, ufając gatunkowym przyzwyczajeniom widowni. Równocześnie uparcie korzysta z tajemniczych symboli i niejednoznacznych metafor. Umiejętnie eksponuje religijną i polityczną specyfikę swojego kraju, ale przede wszystkim kontruje scenariusz i obraz filmowy. W „Lekcjach harmonii” formalnie wszystko jest doskonale przemyślane, tak jakby szaleństwo głównych bohaterów nabierało znaczenia jedynie dzięki wizualizacji.
Scenariusz „Lekcji” został dostrzeżony na Berlinale Talent Campus w 2009 roku. Film Baigazina jest zatem dzieckiem tego festiwalu. Wbrew obawom o demoniczny przekaz, „Lekcje harmonii” to film najbardziej spełniony. Gdyby potraktować poważnie streszczenia prasowe, można pomyśleć, że to kolejna „wschodnia” historyjka o chłopcu, którego w szkole spotyka przemoc ze strony lokalnego gangu. W końcu przecież w Kazachstanie na pewno gangsterka to chleb powszedni od najmłodszych lat.
Dokładnie takie wyobrażenie „dzikiego Wschodu” pojawiło się zresztą w najgorszym filmie konkursu, „The Necessary Death Of Charlie Countryman” Frederika Bonda z Shią Labeoufem i Evan Rachel Wood z rolach głównych. Tak postkolonialnie potraktowanego obrazu Rumunii – kraju byłego bloku wschodniego – nie było już od dawien dawna. No cóż, „konkwistadorskie” opowieści zachodnich filmowców to także cenna polityczna deklaracja.
W werdykcie jury doceniono jednak przede wszystkim bośniacki film Denisa Tanovicia, „An Episode in the Life of an Iron Picker”, który otrzymał aż dwie nagrody – za najlepszą rolę męską dla Nazifa Mujica i Grand Prix – Srebrnego Niedźwiedzia.
Tanović po zachodniej przygodzie znów wraca do bośniackiej kinematografii. „Episode…” to dokumentalna historia romskiego małżeństwa z dwójką dzieci żyjącego na granicy ubóstwa. Ich egzystencja to powtarzalne rytuały życia codziennego, które cierpliwie wykonują i tylko dzięki temu trwają. Ich role i obowiązki są jasno rozgraniczone. W takim życiu nie ma miejsca na niespodzianki. Poronienie Senady oznacza kryzys, ale nie powoduje rozpoczęcia walki za wszelką cenę. Para powoli próbuje wyegzekwować swoje prawa, co koniec końców okazuje się niemożliwe. W przeciwieństwie do hollywoodzkich opowieści o „prostych bohaterach z podwórka”, Nazif i Senada rzeczywiście biorą sprawy w swoje ręce, ale załatwiają je po cichu – na takich warunkach, do jakich zmusza ich system, w którym funkcjonują.
Podsumowując konkurs, wypada również wspomnieć o „mistrzach” i gwiazdach. W końcu na Berlinale pokazano „Ziemię obiecaną” Gusa van Santa na podstawie scenariusza Matta Damona i Johna Krasinskiego. Film dosłownie na dniach zagości na ekranach polskich kin. Historia złej korporacji oferującej umowy odstąpienia ziemi pod wydobywanie gazu łupkowego to w rzeczywistości bajeczka o przemianie szarego urzędasa w amerykańskiego obywatela z wielkim sercem. Trudno uwierzyć, że ten film wyreżyserował mistrz van Sant, szczególnie że produkcję szczodrze wsparły pieniądze prosto z Abu Dhabi (specjalne wyróżnienie jury).
W najbliższym czasie do Polski dotrze także „Panaceum” Stevena Soderbergha, który kolejny raz jednak, mimo wcześniejszych deklaracji rezygnacji z zawodu, wyreżyserował film. Tym razem mamy świetny scenariusz kryminalny, szaleństwo koncernów farmaceutycznych i żadnych zabaw z naturszczykami od kopania i pornobiznesu, choć w świecie Soderbergha bardziej liczy się przykładna rodzinka niż lesbijska para. Jedno jest pewne – konserwatywny porządek to podstawa dla amerykańskiego społeczeństwa.
Trzeci amerykański film, „Prince Avalanche” Davida Gordona Greena, nagrodzonego w Berlinie za reżyserię, to zupełnie inna opowieść. Typowa historyjka rodem z amerykańskiego kina niezależnego. Paul Rudd i Emile Hirsch – mężczyźni zajmujący się poziomymi i pionowymi znakami drogowymi w lasach, które pod koniec lat 80. strawił pożar. Chłopaki pojawiają się tam kilka miesięcy po katastrofie. Lekki, przyjemny klimat przygód pary dziwaków plus przepracowanie katastrofy, które bynajmniej nie polega na patetycznych gestach solidarności z pokrzywdzonymi.
Zadaniem piszących o festiwalach filmowych jest przede wszystkim odkrywanie prądów, szukanie punktów wspólnych i powtarzających się tematów. Mówi się o powrocie kina z Europy wschodniej (sic!) – Złoty Niedźwiedź dla filmu Rumuna Calina Petera Netzera, „Child’s Pose”, film Szumowskiej, „Bejbi blues” Katarzyny Rosłaniec w Generation 14+, wspomniane wyżej „postkolonialne odwołania” oraz film Tanovicia, który jest doczepiany trochę na siłę (także geograficznie) do tego powrotu. Niektórzy piszą o dominacji kryzysu wartości w tegorocznym konkursie. Po raz kolejny wymienia się Szumowską i jej filmową przygodę z Kościołem, kazachskie „przyzwolenie na zło”, Seidlowski świat małoletnich konsumentów i film Bruno Dumonta „Camille Claudel 1915”, w którym rodzeństwo Claudel zmaga się z boskimi przykazaniami.
Te usilne poszukiwania wspólnego mianownika to tytułowe wiele hałasu o nic. Ani politycznie, ani religijnie, raczej po prostu festiwalowo. Konkurs to wykalkulowany wybór filmów pół na pół znanych twórców i tych mniej rozpoznawanych autorów, którzy marzą o wejściu przez czerwony dywan Berlinale do świata „powszechnie” docenianych. Niby wszyscy o tym wiedzą, ale ktoś zawsze łudzi się, że liczy się coś zupełnie innego.
Prawdziwa walka o filmy rozgrywa się na berlińskim, filmowym markecie, który odbywa się w trakcie festiwalu. Repertuar filmów wyświetlanych dla tych, którzy posiadają te najważniejsze akredytacje, różni się znacząco od tego, co w konkursie głównym. To zupełnie inny i pewnie znacznie ważniejszy festiwal. Niestety prasa i zwykli widzowie nie mają tam wstępu.
63. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie
Berlin, 7–17.02.2013
Fot. „Lekcje harmonii”, reż. Emir Baigazin.