„Jestem wariatem, jeżeli cię zabiję, to każą mi co najwyżej wziąć pigułkę” – mówi bohater „Bikini Blue”, wygrażając w barze mężczyźnie rozbitą butelką. Film Jarosława Marszewskiego momentami niebezpiecznie przypomina niezrównoważoną postać, o której opowiada. Wychodząc z założenia, że z wariatami się nie dyskutuje, nie powinniśmy zbyt wiele uwagi poświęcać temu tytułowi. Ale że pacjent wydaje się niebezpieczny, warto jednak napisać kilka słów ostrzeżenia.
Eryk jest pacjentem brytyjskiego szpitala dla psychicznie chorych, w którym leczy się tylko Polaków cierpiących na powojenną traumę. Poznajemy go, gdy w odwiedziny przyjeżdża do niego angielska żona. Patrzymy na rzeczywistość jej oczami, próbującymi przeniknąć tajemnice męża, którego dusza przypomina żółwia zamkniętego w twardym pancerzu. Większa część akcji rozgrywa się w ciągu jednej doby, w czasie której kobieta dowiaduje się o ukochanym takich rzeczy, o których wolałaby nie mieć pojęcia.
Trzeba przyznać, że pomysł na fabułę jest interesujący. Akcja rozgrywa się w 1953 roku, gdy wydawało się, że świat zwariował, a najbardziej trzeźwo myślącymi są pacjenci psychiatryka. Jeszcze nie zagoiły się wszystkie wojenne rany, a ludzkość zmierzała prosto w ramiona atomowej histerii, podgrzewanej atmosferą ogólnie odczuwanego strachu – a to przed komunistami, a to Amerykanami. W tym wirze dziejów i potęgującej się paranoi twórcy umieścili parę kochających się osób, które nie mogą zaznać szczęścia z powodu wciąż nie dającej o sobie zapomnieć przeszłości. Skrywana głęboko w sercu Eryka tajemnica, do której dotrzeć pragnie Dora, mogłaby się stać symbolem zmiażdżonej przez wojnę duszy.
Pierwszym sporym problemem „Bikini Blue” jest to, że podobnych filmów nakręcono już dziesiątki, jeśli nie setki, na czele z wybitnym „Ostatnim dniem lata” Tadeusza Konwickiego, który bezsprzecznie był największą inspiracją Marszewskiego przy tworzeniu fabuły. Zamiast jednak dyskutować z dziełem mistrza, twórczo go trawestować albo w najgorszym razie oddać mu hołd, Marszewski postanowił bezmyślnie je skopiować. Wysłał więc swoich bohaterów na plażę, gdzie wydrążony wojenną pożogą mężczyzna starał się zdobyć zaufanie kobiety. Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że „Bikini Blue” nie ma ani głębi, ani takich pokładów smutku czy beznadziei, którymi przesiąknięty był film sprzed lat.
Kolejną wadę filmu stanowi konstrukcja postaci Eryka. Jego choroba psychiczna stała się dla twórców alibi usprawiedliwiającym wszelkie głupoty. Raz mówi z sensem, by za chwile wpaść w furię, raz jest kochanym i przymilnym mężem, by dosłownie w jedną chwilę zamienić się w mężczyznę, który bez mrugnięcia okiem truje swoją żonę, atakuje policjanta i swoją szwagierkę. Wariatowi wszystko wolno, najwyżej wsadzi się go w kaftan i da środek uspokajający – tylko dlaczego widzowie mają go brać na serio? Tymczasem autor szaleje wraz ze swoim bohaterem, którego wybryki nakręcają akcję dążącą ku odkryciu tajemnicy.
Wydawałoby się, że jeżeli sześćdziesiąt lat po wojnie kręci się film o traumie nią spowodowanej, to robi się to, by wciągnąć widzów w atrakcyjną fabularną rozgrywkę czy choćby zwyczajnie opowiedzieć intrygującą historię – obojętnie, czy w konwencji melodramatu, thrillera, sensacji, czy kina szpiegowskiego. Zawsze jednak chodzi o to, by snuta opowieść miała jakąś wartość dla współczesnego widza. Nie do końca jednak pojmuję, jaki jest sens niepokojenia widzów starymi lękami, które nie mają ani przełożenia na obecną sytuację polityczną, ani nie chwytają za serce swoją uniwersalnością. „Ostatni dzień lata” był przesiąknięty lękami swoich czasów, przemawiał do serc i umysłów ówczesnych widzów. Marszewski natomiast najwyraźniej stwierdził, że historia z filmu Konwickiego będzie działać tak samo pół wieku później, bo zupełnie nie zadbał o to, by zaciekawić swoim dziełem w jakikolwiek inny sposób. Całą nadzieję pokładał w przyciągającej mocy tajemnicy. Ta okazała się jednak nad wyraz mało pociągająca.
Jakby tego było mało, kolejną przewiną „Bikini Blue” jest łopatologia idąca w parze z pretensjonalnością. Marszewski miał ambicje nakręcić poważne kino arthouse’owe, artystycznie doniosłe, operujące metaforami, erudycyjnymi nawiązaniami, sugestiami, gdzie obraz będzie równie istotny jak słowo i narracja. Najwyraźniej tak bardzo uwierzył w swój ponadprzeciętny geniusz, że postanowił zrobić kilka ustępstw na korzyść przeciętnego widza, którego potraktował jak nieszczególnie rozgarniętą gapę nie będącą w stanie wyłapać jego wielopiętrowych metafor. W ten sposób otrzymaliśmy film, który nieustannie stara się tłumaczyć sam siebie, mnożąc interpretacyjne tropy tylko po to, by za moment niemiłosiernie je spłaszczyć.
Być może najlepiej określa „Bikini Blue” jego warstwa wizualna – upstrzona nasyconymi kolorami, sugerującymi trochę nie wiadomo co: być może fikcjonalną umowność, bo w filmie pojawiają się liczne nawiązania dla niskobudżetowych filmów science fiction, a może szczególną perspektywę człowieka niespełna rozumu. Trudno orzec, podobnie jak nie wiadomo, co skrywa się w umyśle chorej osoby. Czasem jednak jedynym wyjściem jest wyrozumiałe potakiwanie i troskliwe podanie medykamentu. Filmowi Marszewskiego z pewnością należałoby zaaplikować pigułkę, by się nieco uspokoił i jeszcze raz przemyślał, co tak naprawdę chciał powiedzieć.
„Bikini Blue”
reż. Jarosław Marszewski
premiera: 21.04.2017