Archiwum
12.09.2013

Patriotyzm w Wenecji

Adam Kruk
Film


Wenecja powraca do kina, które eksperymentuje z czasem i wytrzymałością widza, dając mu szansę wyrwania się spod terroru nadmiaru bodźców. Ale czy słusznie?

Przed tegorocznym Międzynarodowym Festiwalem Filmowym w Wenecji włoska prasa rozpisywała się o statkach-molochach, które cumując w okolicach Serenissimy, mają niszczący wpływ na stan nabrzeża, a także gospodarkę miasta – wiadomo, że transatlantyki kradną interes lokalnym hotelarzom i restauratorom. Za to, z otwartymi patriotycznie ramionami, wenecjanie witają gości przyjeżdżających na festiwal, którzy przenocują, posilą się i odwiedzą muzea (choćby Palazzo Ducale z wystawą prac Maneta, no i oczywiście Biennale), zostawiając tonącemu miastu trochę grosza. Największe emocje budzą oczywiście gwiazdy (w tym roku między innymi George Clooney, Scarlett Johansson czy Judy Dench), których blask przypomina Wenecji najlepsze czasy festiwalu. Podczas tegorocznej odsłony okazja do wspominek była szczególna, bo impreza obchodziła swoje siedemdziesięciolecie.

Na tę okoliczność przygotowano klipy zmontowane z festiwalowych archiwaliów, które pokazywano przed projekcjami. Na unikatowych zdjęciach zobaczyć można było tak w sytuacjach oficjalnych, jak i w kuluarach Sophię Loren i Orsona Wellesa, Roberta Rosseliniego i Dianę Dors – wielkie nazwiska w olśniewających kreacjach, które kontrastowały z dzisiejszym festiwalowym luzem. Publiczność nagradzała montaże gromkimi brawami – chyba że akurat dotyczyły okresu faszyzmu, który upolitycznił do granic weneckie werdykty. Otworzył on drogę do powstania festiwalów w Cannes, Locarno, Karlovych Varach czy San Sebastián, które raz na zawsze pogrzebały hegemonię Wenecji.

W tym roku werdykt trudno było posądzić o polityczność, za to o patriotyzm – już tak. Jury pod przewodnictwem Bernarda Bertolucciego Złotym Lwem nagrodziło włoski dokument „Sacro GRA”, który – choć podobał się publiczności i pozytywnie wyróżniał się na tle większości propozycji konkursowych próbą uchwycenia nieopisanej rzeczywistości – nie był faworytem do nagrody. Mimo oczywistych walorów filmu Gianfranca Rosiego, nasuwała się wątpliwość, czy nie chodziło przede wszystkim o to, by w okrągłą rocznicę najstarszego festiwalu filmowego na świecie nagroda przypadła Włochom? Nie miały na nią szansy inne, słabsze propozycje z Półwyspu Apenińskiego: ani „L’Intrepido” docenionego tu 15 lat temu Gianniego Amelia, ani debiut reżyserki teatralnej Emmy Dante, „Via Castellana Bandiera”, nagrodzony za najlepszą rolę kobiecą 82-letniej Eleny Cotty.

Jeśli dodać do tego Srebrnego Lwa dla greckiego „Miss Violence” Alexandrosa Avranasa i Puchar Volpiego dla występującego tam Themisa Panou, tegoroczne laury wydać się mogą lekko europocentryczne. Czy miały być pstryczkiem dla dominującego od lat w Wenecji kina amerykańskiego (w ostatniej dekadzie aż 5 Złotych Lwów przypadło filmom z USA), a także hołubionego za czasów poprzedniego dyrektora festiwalu, sinologa Marco Müllera, kina Azji? Z Dalekiego Wschodu nagrodzono Wielką Nagrodą Jury jedynie Tsai Ming-Lianga, który w „Jiao you” doprowadził swój kontemplacyjny styl do ekstremum. Jeżeli jednak spojrzeć na wyróżnione filmy poza kategoriami narodowymi, można rozumieć werdykt także jako sygnał, że w drugim roku kadencji nowego szefa Festiwalu, Alberta Barbery, Wenecja powraca do kina, które eksperymentuje z czasem i wytrzymałością widza, dając mu szansę wyrwania się spod terroru nadmiaru bodźców. Może dlatego dwa najciekawsze filmy festiwalu – „Tom à la ferme” Xaviera Dolana i „Under the Skin” Jonathana Glazera wyjechały z Lido z niczym?

Kontrowersje wzbudziło już to, że pokazywana na otwarcie festiwalu „Grawitacja” Alfonsa Cuaróna, która przy całej swojej hollywoodzkiej spektakularności potrafiła wykorzystać siłę obrazu w sposób artystycznie wieloznaczny, nie znalazła się w konkursie. Także przodująca w festiwalowych rankingach „Philomena” Stephena Frearsa, która otrzymała nagrodę za scenariusz (a także Queer Lion) i podobała się dosłownie wszystkim, okazała się zbyt konwencjonalna, by zwyciężyć. Bardziej niż werdykt intrygowała jednak sama kompozycja konkursu, w którym znalazły się filmy z tak różnych porządków, że doprawdy trudno było mierzyć je jedną miarą. Obok dokumentów (prócz zwycięskiego „Sacro GRA”, również „The Unknown Known” Errola Morrisa o Donaldzie Rumsfeldzie), nowa animacja Miyazakiego i fabuły rozciągające się od eksperymentów w rodzaju trzygodzinnej, intrygującej, ale jednak pretensjonalnej „Żony policjanta” Philipa Gröninga po historyczne rekonstrukcje w stylu „Parkland” Petera Landesmana. Trafiały się nawet filmy kompletnie nienadające się do oglądania, jak „The Zero Theorem”, który do konkursu trafił chyba tylko ze względu na magię nazwiska Terryego Gilliama i jego niegdysiejsze sukcesy.

Poziom filmów z mniej reprezentacyjnych sekcji festiwalu potrafił niekiedy dorównywać wizytówce festiwalu. Tak było w przypadku zwycięzcy sekcji Orizzonti, „Eastern Boys” Robina Campillo, opowiadającym o emigrantach ze wschodniej Europy żyjących w Paryżu, a także wskazującym moralny (a jednak podszyty efebofilią) obowiązek Francuzów, by otwierać się na przybyszów. Podobny wątek podejmował pokazywany w sekcji Tydzień Krytyków obraz „Armia zbawienia” Abdellaha Taia, który związek młodego Araba ze starszym Szwajcarem pokazywał jako drogę do wyzwolenia, od prostytucji oddzieloną tylko cienką linią. Jak zwykle chwilę oddechu dawały pokazy odrestaurowanych klasyków – Elia Petriego, Williama Friedkina czy Jeana Renoira. Przy nich pokazywany poza konkursem „Wałęsa. Człowiek z nadziei” nadwiślańskiego klasyka, Andrzeja Wajdy, który odebrał na Festiwalu nagrodę Persol, wypadał blado. Zaledwie jako spełnienie patriotycznego obowiązku, który – jak pokazał też tegoroczny werdykt Bertolucciego – nie musi koniecznie oznaczać najlepszego wyboru.

70. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji
27 sierpnia – 7 września 2013

fot. kadr z filmu „Miss Violence”

alt