Hasło ostatniej rezydencji i całego sezonu w Scenie Roboczej to „Wolność, Równość, Teatr”. Jak Pan je rozumie?
Mam pewien dystans do takich haseł. Traktuję je raczej jako slogan reklamowy, a nie zobowiązanie. W dzisiejszych czasach trzeba się reklamować. Osobiście trochę zastanawia mnie mania tworzenia tego typu zawołań. Poza tym jednak – wszystko w porządku.
Jednak hasło wolności nie jest Panu obce. I to chyba nie tylko w odniesieniu do metody pracy, ale i jej efektów?
Warto pytać o wolność. I każdy może sam udzielać odpowiedzi. Wolność na pewno potrzebna jest twórcom teatralnym. Jeżeli pracując w Scenie Roboczej, godzą się na jakieś ograniczenia, robią to w wyniku rozmów i dyskusji. Ja mam z wolnością własne problemy. Przygotowując nowe przedstawienie, usiłuję oderwać się od rzeczywistości, która nas zagłusza. Niesłychanie trudno zrobić spektakl bez nawiązań do polityki. Ona – ostatnio szczególnie mocno, jak w minionych ustroju – wciska się wszędzie. Kiedy siadam, żeby napisać jakąś scenę, zaraz w jej środek włazi mi Kaczyński.
Czy teatr może stawiać tezy? Artyści mogą wyrażać własne zaangażowanie?
W teatrze wolno wszystko. W tej chwili w Polsce największy sukces na polskich scenach święci satyra polityczna. Numerem jeden jest Pożar w burdelu. Ale nie trzeba iść tym tropem. W teatrze niezależnym bardziej istotna jest potrzeba wypowiedzenia się twórcy, a nie jego dostosowywanie się do potrzeb odbiorcy.
W rozmowach o alternatywie powraca dawna teza profesora Juliusza Tyszki, że to propozycja o zasięgu dużo szerszym niż tylko artystyczny, której zadaniem jest stworzenie alternatywnego modelu społecznego. Co Pan o tym sądzi?
Tak było. Ale czy to nadal jest aktualne – nie wiem. Jeszcze w latach 90. żyła nadzieja, że festiwal Malta czy działania teatrów niezależnych przyczynią się do stworzenia w Polsce nowej jakości społecznej. Że dzięki nim będzie się poszerzać zakres uczestnictwa – nie tylko w sztuce, ale też w różnych wymiarach życia publicznego. Czy ktoś dzisiaj jeszcze w to wierzy? Wpływy prozaicznej rzeczywistości są znacznie mocniejsze niż jakiejkolwiek sztuki. Szczególnie ruchu alternatywnego, który coraz wyraźniej spychany jest na margines i praktycznie nie istnieje w środkach masowego przekazu. A to nie jedyny powód, który sprawia, że czarno widzę dzisiaj żywotność tej tezy.
Ma Pan jeszcze wrażenie, że teatr to coś więcej niż pokazywanie spektakli? Rodzaj wymiany, dialogu z publicznością?
Miewam takie wrażenie, ale nie ma na to reguł. Przedwczoraj graliśmy w Opalenicy Misterium Buffo. W małym mieście zebrała się pełna sala, może 100 osób, może więcej. Patrząc na nich w trakcie VI. Off repertuarowy 82 spektaklu, miałem wrażenie, że przeżywają go ponad miarę. Jakby mój teatr zmieniał coś w 100 ludziach w Opalenicy. Nie wiem, czy tak było w rzeczywistości, ale z pewnością zdarza się, że teatr ma podobny efekt.
Czy samo uczestnictwo w kulturze – obecność w teatrze, oglądanie spektakli – może przynosić pozytywne skutki w wymiarze społecznym?
Całemu społeczeństwu? To chyba zbyt ogólne określenie. Z pewnością – pojedynczym ludziom. Są tacy, którzy maniakalnie chodzą do teatru. Pewnie znajdują w nim coś ważnego dla siebie, ale w wymiarze indywidualnym, a nie jako przedstawiciele określonych grup społecznych. Inaczej było w latach 70., kiedy w klubach studenckich młodzi znajdowali swoją sztukę: swój teatr, sztukę plastyczną, swoich poetów. Dzisiaj tak nie jest. Ludzie nadal szukają czegoś dla siebie, ale wszystko jest dużo bardziej rozproszone.
Jaka jest według Pana oceny aktualna atmosfera dla niezależnej kultury w Poznaniu?
Szczegółów i doświadczeń wszystkich twórców nie znam. W moich rozmowach z władzami klimat jest bardzo dobry, co na konkrety przekłada się tylko częściowo, ale i tak nie jest źle. Trudno prognozować, czy lokalni politycy przyczynią się do wzrostu znaczenia kultury w mieście. Zdarzają się także wewnętrzne starcia pomiędzy tymi, którzy ubiegają się o środki. Już teraz iskrzy pomiędzy Maltą i całą resztą. Pojawiają się napięcia pokoleniowe; wytwarza się podskórna konkurencja. Takie różnice mogą być destrukcyjne, ale to żywy organizm. Musi odcierpieć swoje choroby.
A hasło edukacji w teatrze? Czy coś dla Pana znaczy?
Ono ma większy sens wówczas, kiedy nie chodzi o edukację podstawową, ale sięga stopień wyżej. Kiedy zbierze się grupa ludzi ciekawych teatru, pomagajmy im dowiedzieć się o nim więcej. Jeśli damy ludziom wiedzę, w ślad za nią pójdzie poczucie bezpieczeństwa. Sprawienie, żeby Polacy byli w jakiś sposób lepsi, wrażliwsi, mądrzejsi, nie wymaga tworzenia specjalnych programów. To wszystko zawiera się już w przedstawieniu teatralnym, które nie musi być z założenia edukacyjne, żeby rozwijało człowieka.
Fragment rozmowy pochodzi z książki Piotra Dobrowolskiego „Wolność, równość, teatr. Pięć lat Sceny Roboczej”.