Warszawskie Spotkania Teatralne to coroczny przegląd najlepszych spektakli z całej Polski, który pokazuje skondensowane spektrum współczesnego teatru.
Selekcjonerzy tegorocznej edycji stanęli przed szczególnie trudnym zadaniem. Z powodu katastrofy smoleńskiej i żałoby narodowej dyrektor imprezy Maciej Nowak podjął decyzję o odwołaniu zeszłorocznego festiwalu. Dlatego w programie WST 2011 pojawiły się sztuki z dwóch minionych sezonów. Daje to w efekcie okrojony obraz polskiego teatru, wciąż jednak zróżnicowany i w miarę reprezentatywny.
Największą gwiazda festiwalu był, przewidywany już w zeszłym roku, przegląd spektakli Teatru Dramatycznego imienia Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Ta instytucja jest w niewielkim mieście największą atrakcją kulturalną, która (przynajmniej) dorównuje ogólnopolskiemu poziomowi. Spektakle takie, jak: „Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej”, „James Bond: Świnie nie widzą gwiazd” czy „Dynastia” są mocno dyskursywne, niemalże doganiają niemiecki postdramatyzm. Kpią z polskich elit, popkultury (nie tylko rodzimej), właściwie z wszystkiego, co tworzy kulturę współczesną. Jak napisała Dorota Masłowska na swoim blogu, spektakle takie, jak te nie mogłyby powstać w wielkim mieście, a już na pewno nie w Warszawie. Centralizacja kultury uniemożliwia zdystansowanie się do niej w jej głównych ośrodkach. Kiedy chodzi o krytykę, środowisko teatralne staje się ostrożne, zwykle wycofuje się. Częściej skupia się ono na afirmacji dorobku współczesności (np. przez wystawianie dramaturgii współczesnej: Jelinek, Masłowska itp.) czy też na przerabianiu polskich paradygmatów (dla przykładu: przedstawienia Warlikowskiego, Miśkiewicza). Już sama komedia jako gatunek jest niemalże niespotykana w mainstreamowym nurcie teatralnym Warszawy. Wszystkie jednak bilety na spektakle z Wałbrzycha zostały wykupione w przedsprzedaży, na wejściówki również nie było szans – miejsca zarezerwowano dla VIP-ów. Czyż paradoksem nie jest to, że spektakle te zobaczyła głównie elita, w którą skierowane jest ostrze ich krytyki? Pytanie, czy owa elita rzeczywiście zrozumie (czy będzie chciała zrozumieć) ich wydźwięk?
Zamiar przekrojowego ukazania polskiego teatru współczesnego został zrealizowany – spektakle były bardzo zróżnicowane. Pojawił się Teatr Wybrzeże z adaptacją sceniczną filmowego scenariusza Luchina Viscontiego „Zmierzch bogów” w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Mimo zawiłej akcji, przedstawienie doskonale oddało klimat artyzmu tego włoskiego reżysera. Ponadto urzekało monumentalną i wyrazistą koncepcją scenograficzną. Zupełnie odmienny stylistycznie był hit zeszłego sezonu: „Kaspar” Barbary Wysockiej z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Spektakl inspirowany prawdziwą historią Kaspara Hausera, mówił o stwarzaniu i unicestwianiu człowieka przez język. Wreszcie głośny „Babel” Mai Kleczewskiej z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, oparty na najnowszym dramacie Elfriede Jelinek – dzięki scenografii i doskonale dobranym elementom estetycznym, był on momentami po prostu piękny. Niestety, reżyserka, stawiając przede wszystkim na kontrowersję i zszokowanie widza, nie wykazała się oryginalnością. „Babel” jest momentami kalką legendarnych już „Oczyszczonych” Krzysztofa Warlikowskiego. Gotowy schemat treściowy – opowieść o okrucieństwach wojny i jej niewinnych ofiarach (matki żołnierzy) – włożony w skopiowane ramy formalne, wydawał się sztuczny i pusty. Zamiast wywoływać silne emocje tak jak spektakl Warlikowskiego, budził raczej rozdrażnienie. Twórczość Jelinek jest wystarczająco dosadna – nie trzeba obudowywać jej nadformą środków teatralnych. Kolejnym długo wyczekiwanym spektaklem była „Trylogia” Jana Klaty z Teatru Starego w Krakowie. Ta udana, choć może trochę przydługa parodia prozy Henryka Sienkiewicza została odebrana jednogłośnie przez publiczność jako krytyka samych Polaków, dorastających w romantycznym paradygmacie bohaterstwa.
Nie zabrakło również teatru lalek. Opolski teatr Lalki i Aktora wystawił „Iwonę, księżniczkę Burgunda” na podstawie dramatu Witolda Gombrowicza w reżyserii Mariana Pecko. Ten mistrzowsko żonglujący środkami plastycznymi spektakl swobodnie zinterpretował treść owego dzieła, nie odchodząc jednak od jego sensu. Festiwal zamykała „Lalka” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka z Teatru Muzycznego w Gdyni. Wtłoczenie tak wielowymiarowej powieści w konwencję musicalu wydaje się ryzykownym przedsięwzięciem, do którego nie dorósł sam reżyser. Ponad 3 godziny lekkich (i często niedosłyszalnych) songów spłyciły „Lalkę” z melancholijno-egzystencjonalnego klimatu, tworząc banalną, choć smutną historię o miłości.
Obok głównego nurtu, przedpołudniami odbywały się Małe Warszawskie Spotkania Teatralne, czyli przegląd spektakli dla dzieci. Paradoksalnie, większość z nich nie roszcząc sobie prawa i ambicji do przerabiania problemów współczesności, okazała się lepsza od tych przedstawień wieczornych. Wśród spektakli lalkarskich znalazły się między innymi: „Sloń Trombibombi” Beaty Bąblińskiej i Moniki Kabacińskiej czy wielokrotnie nagradzana „Alicja po drugiej stronie lustra” Jacka Malinowskiego.
Plakat WST głosi: „Warszawa plus teatr”, poniżej: „Warszawskie Spotkania Teatralne”. Stolica zatem nie kryje się z tym, że rości sobie prawo do rozstrzygania o jakości i kondycji współczesnego teatru polskiego. Dokonując bowiem takiej, a nie innej selekcji spektakli, pokazuje (a raczej kreuje) dominujące trendy. Z jednej strony, jest to wyjście poza centralizację kultury i otwarcie się na wartości teatru innego niż warszawski. Z drugiej jednak – tak wąski wybór paradoksalnie podkreśla dominację teatru warszawskiego. Póki jednak dominuje różnorodność, idea tego festiwalu w mniejszym bądź większym stopniu się spełnia.
31. Warszawskie Spotkania Teatralne
Warszawa, 1–17.04.2011
Zdjęcie: „Dynastia”, Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu, reż. Natalia Korczakowska, fot. Bartłomiej Sowa