W komiksie „Profesor Bell” Joanna Sfara i Hervégo Tanquerelle’a mało jest dramatycznego napięcia. Autorom nie brakuje za to subtelnego poczucia humoru i błyskotliwości – ich opowieść to inteligentny pastisz.
W czwartym odcinku serii zatytułowanym „Promenada Angielek” jest kapitalna scena. Córka znanego edynburskiego przestępcy i matematycznego geniusza Adama Wortha mówi swojej koleżance z żeńskiego internatu, córce edynburskiego inspektora policji Mazocka, że w tym roku z tatą pojadą na wakacje do Szwajcarii, do Reichenbach. I jeszcze dodaje, że tam są wodospady. Przypomnijmy, że właśnie w takiej scenerii swój ostatni pojedynek stoczyli słynni śmiertelni wrogowie – londyński detektyw Sherlock Holmes i matematyk James Moriarty. Wprawdzie ten dialog stanowi niezobowiązujące i dość powierzchowne nawiązanie do prozy Arthura Conan Doyle’a, jest tonem pobrzmiewającym gdzieś w tle głównej intrygi i pełniącym funkcję dekoracyjną, ale zawsze mile łechce próżność czytelnika (której wyraz sam dałem powyżej). Inna sprawa, że wszelkie sherlockowe aluzje, także bardziej dobitne, których w komiksie jest więcej, zostały w „Profesorze Bellu” udanie wplecione w fabularną tkankę opowieści, na nich zasadza się pomysł Sfara i Tanquerelle’a na tę serię.
Tytułowy profesor, którego niesamowite przygody zostały przedstawione na planszach komiksu, to postać autentyczna. Żył na przełomie wieków XIX i XX, był szkockim lekarzem i wykładowcą, jego zainteresowania dotyczyły przede wszystkim medycyny sądowej i kryminalistyki. Mówi się o nim najczęściej w kontekście opowieści Conan Doyle’a, ponieważ to na nim była wzorowana postać Sherlocka Holmesa – ze względu na przenikliwość i dociekliwość profesora, który stosował między innymi metodę dedukcji. Joseph Bell zmarł w 1911 roku, miał więc okazję czytać opowiadania o Sherlocku publikowane w prasie. Ponoć był dumny z takiego literackiego upamiętnienia swojej osoby.
To, co w swoim komiksie robią z Bellem Sfar i Tanquerelle, jest intrygujące i w pewien sposób dowcipne. Ukazują pierwowzór literackiego bohatera („reinterpretują” – to jednak byłoby za duże słowo) przez pryzmat postaci stworzonej na jego podstawie. Korzystają z wizerunku ikony opowieści detektywistycznych, jaką jest znany z powieści oraz wielu utworów popkulturowych Sherlock Holmes, by stworzyć swojego profesora. Tym razem jest więc odwrotnie – to Bell jest jak Holmes. Fizycznie jest do niego podobny, zdarza się, że nosi identyczny płaszcz i charakterystyczną czapkę, epatuje emocjonalnym chłodem (co jest poniekąd związane ze śmiercią jego żony) oraz zdradza zamiłowanie do środków odurzających. Przypomnijmy, że słynny Holmes nie tylko chętnie palił fajkę i grał na skrzypcach, był również kokainistą i morfinistą, bo wierzył, że wstrzykiwanie sobie takich substancji, w czasach Conan Doyle’a dostępnych nawet bez recepty, wyostrza silę umysłu. Ten fragment literackiej kreacji bohatera nie jest chyba dziś zbyt często eksponowany. W każdym razie komiksowy Bell odurza się w podobnym celu, choć bardziej interesują go otwarcie się na świat pozazmysłowy i możliwość porozumiewania się z duchami. Te kwestie akurat były zupełnie obce Sherlockowi, który – jak pamiętamy – nie uwierzył nawet w klątwę związaną z psem Baskerville’ów. Komiksowy Bell uwierzyłby na pewno.
Mimo łatwo rozpoznawalnych zbieżności, konwencja znana z prozy Conan Doyle’a znacząco różni się od tej zastosowanej przez Sfara i Tanquerelle’a. Francuscy autorzy tworzą pastisz, łącząc nienachalny komizm z elementami kryminału, horroru, opowieści przygodowej i niesamowitej. W „Profesorze Bellu” pojawiają się duchy, dziwne zjawy oraz nieumarli.
Konstrukcje fabularne poszczególnych części serii mało przypominają historie kryminalne, nie ma tu nigdzie zagadki przyobleczonej w literackie szaty. W każdym odcinku dość szybko dowiadujemy się, kto jest głównym złoczyńcą, Sfar i Tanquerelle nie próbują więc wciągnąć czytelnika w rozwiązywanie łamigłówki.
„Profesor Bell”, w którym autorzy igrają nie tylko z historiami detektywistycznymi, lecz także z konwencją komiksowego horroru, często bywa porównywany do „Hellboya”. Oczywiście słusznie – zarówno ze względu na fabułę, jak i warstwę graficzną. W pierwszych dwóch częściach rysowanych przez samego Sfara nawet sylwetki i twarze niektórych postaci były łudząco podobne do tych znanych z komiksu Mike’a Mignoli. Ilustracje Tanquerelle’a, który zastąpił w trzeciej części Sfara (ten pozostał scenarzystą), nie odbiegają zbytnio od tej stylistyki. Jednak Tanquerelle woli żmudne kreskowanie, a na niektórych planszach zbliża się wręcz do znanej z „Przygód Tintina” Hergégo czystej linii (na przykład gdy akcja opowieści rozgrywa się na jasnej nicejskiej plaży). W porównaniu z dwiema pierwszymi częściami serii, wydanymi w Polsce w jednym tomie zbiorczym trzy lata temu, oprawa graficzna nie uderza tak silnie plamami czerni. Nowy ilustrator stosuje bardziej chropowatą kreskę. Mam wrażenie, że pociągnięcia piórkiem w wykonaniu Tanquerelle’a są nieco mniej odważne niż te
Sfarowe, znane z poprzednich odsłon. Różnica jest w sumie kosmetyczna, a charakter obrazkowej narracji pozostaje bez istotnych zmian.
Autorzy snują swoją opowieść, urzekając subtelnym humorem, lekko podrażniającym odpowiednie obszary mózgu czytelnika. Dowcipkowanie z literackiej konwencji przychodzi im z dużą lekkością, chyba satysfakcję sprawiają też drobne, choć celne żarty słowne i sytuacyjne z brytyjskiej monarchii oraz francuskiej republiki. Czytając różne komiksy Joanna Sfara, zawsze miałem wrażenie, że traktuje on swoich bohaterów z dużą życzliwością. Nawet drastyczne sceny przedstawione za
pomocą odrealniającej kreski to w istocie tylko udawana groza, nie można się ich bać. Da się wyczuć pogodę ducha autora, która wyraża się również w dobrze napisanych w dialogach. Pociągające w komiksach Sfara jest to, że mimo iż fabuły wyglądają na mało zwarte, rozklejone, narracja nie jest w nich wartka i ogólnie brakuje dramatycznego napięcia, a bohaterowie często jakby kręcą się w kółko, nie zmierzając zdecydowanie do jakiegoś celu, to te bajdurzenia chce się czytać, bo są dowcipne i błyskotliwe, lepsze od wielu bardziej wyrazistych historii. Sfar opowiada bezinteresownie i swobodnie.
Mimo lekkiej kompozycyjnej niekształtności, która może dziwić w pastiszu historii detektywistycznych – ale tylko czytelników, którzy wcześniej nie zetknęli się z tym autorem! – opowieści urzekają klimatem ulotnej groteski i perspektywą dobrotliwej narracji. W gruncie rzeczy o czym by Sfar w swoich komiksach nie opowiadał – czy o gadającym kocie z Algierii („Kot rabina”, seria niedawno zekranizowana), czy o żydowskich muzykantach z Odessy („Klezmerzy”), czy o wileńskim wampirze („Mały świat golema”) – to te jego światy są śmiesznie urocze, choć można w nich spotkać także krwiopijców i łajdaków. Wspomnijmy, że Joann Sfar to również reżyser mający na swoim koncie bardzo udany film biograficzny „Gainsbourg, vie héroïque”, w którym pogoda ducha autora i skłonność do odrealniania rzeczywistości, a także umiejętność płynnego i uwodzicielskiego ciągnięcia opowieści (niekomiksowej!) również dały o sobie znać.
Joann Sfar, Tanquerelle, „Profesor Bell 2: Frachtowiec Króla Małp, Promenada Angielek”
przeł. Magdalena Kurzyna
Mroja Press
Warszawa 2012