„PÓŁ CZŁOWIEKA
PÓŁ DOWNA
ZERO GLINY
ROBBO COP
PRZYSZŁOŚĆ SŁUŻBY POLICYJNEJ
NIECH TO SZLAG”
Te skrzydlate słowa odnalazł w policyjnym kiblu D.S. (detektyw sierżant) Bruce „Robbo” Robertson, gdy wybrał się tam celem zwalenia sobie konia do rozbieranej fotki Jilly z trzeciej strony angielskiego szmatławca „The Sun”. Bohater powieści Irvine’a Welsha „Ohyda” jest idealnie odpychającą jednostką ludzką. W czasie lektury pada podejrzenie, że ma się do czynienia z opętanym, w którym zamieszkało kilku szatanów. Jeden z nich to niewierny mąż i domniemany pedofil, drugi – ćpun i erotoman, trzeci aktywnie udziela się jako homofob i rasista, czwarty ma w swych plugawych trzewiach armię kurczowo trzymających się życia tasiemców, co zmusza go do zapychania się śmieciowym jedzeniem, a piąty zniszczy wszystko i wszystkich, aby z D.S. awansować na D.I. (detektywa inspektora).
Cześć z tych wcieleń przeniósł do kina Jon S. Baird. Jego cudownie odrażający „Brud” wśród adaptacji Welsha godnie zastąpił wysłużony „Trainspotting” Danny’ego Boyle’a. Fatalnie przyjęte „Ecstasy” Roba Heydona, które ominęło polskie kina, raczej nie może uchodzić za kontrkandydata w obecnie (niestety) krótkiej serii ekranizacji powieści szkockiego pisarza.
Fabuła „Brudu” zdradza zainteresowania reżysera z debiutanckiego „Cassa” – niezręcznego biopicu z happy endem o „charyzmatycznym”, czarnoskórym miłośniku piłki, który pięściami i organizacją krwawych akcji kiboli wywalczył sobie silną pozycję wśród rasistowskiej społeczności. D.S. Robertson jest wcieleniem tych wszystkich negatywnych cech, które Baird napiętnował w poprzedniej, społecznie zaangażowanej wprawce fabularnej. Nasz antybohater otrzymuje niewdzięczne zadanie zbadania sprawy morderstwa na tle rasistowskim, a że sam dysponuje imponującą pulą wszelakich uprzedzeń – dochodzenie idzie mu powoli i bezowocnie. Woli skupić się na bogatym życiu erotycznym, rozgrywającym się w towarzystwie kaset VHS z porno i urokliwych plenerach czerwonego Amsterdamu. Powieść Welsha, wybrana przez reżysera po części z pobudek ideologicznych, nie stała się jednak materiałem dla kolejnego miernego filmu z prostym, moralnym przesłaniem.
W „Brudzie” zanurza się z zaskakującym impetem James McAvoy. Jeśli przypomnimy sobie bezbarwne i bezpieczne role aktora w amerykańskich superprodukcjach, jest to pierwsza od wielu lat dobra decyzja w jego karierze. Przynajmniej z punktu widzenia tej części publiczności, która choruje w kinie na krańcowe doznania i ostrą skatologię. Baird trochę oczyścił głównego bohatera książki Welsha z nadmiaru krzykliwych kolorów. Wymazał tasiemce, prawie wyrugował traumatyczne dzieciństwo w zagłębiu górniczym i przewrotny temat pamięci genetycznej i dziedziczeniu zła. Dzięki temu seans nie przypomina stężeniem ponuractwa polskich filmów o Śląsku. Cieszy zwłaszcza brak tasiemców, których obecność byłaby największych wyzwaniem nie tylko dla miłośników McAvoy’a w roli nieszczęśliwego kochanka z „Pokuty” czy metroseksualnego, zabójczego kopciuszka z „Wanted – Ścigani”.
Reżyser pozostał wierny Welshowemu zamiłowaniu do szkockich lokalizmów, trzymając się blisko powieściowej narracji, pełnej słownych fajerwerków. Bipolarna narracja na dwa głosy, poprowadzona w „Ohydzie” przez Robertsona i tasiemca, wprowadziła do prozy element ekscentrycznego eksperymentu i nasyciła ją specyficzną atmosferą. Pomimo ostrych cięć Bairdowi udało się jednak zachować klimat pierwowzoru. W zastępstwie pasożytów wprowadził uporczywie powracające halucynacje, w których bohater – zdradzając objawy choroby dwubiegunowej – rozmawia z szalonym doktorem. Upiorne spotkania z psychiatrą rozgrywają się w gabinetowej przestrzeni, która nawiązuje do finału „2001: Odyseja kosmiczna”. Lekarz posługuje się z kolei charakterystycznym, puentującym każde zdanie „yesss”, zapożyczonym od pedagoga, rugającego niesfornego Alexa w „Mechanicznej pomarańczy”. Cierpliwy widz wytropi zresztą więcej nawiązań do twórczości Stanleya Kubricka. Nie pojawiają się one przypadkowo. Z ich pomocą Baird sygnalizuje, że warto głębiej pogrzebać w fotogenicznym zbiorze obrzydlistw, którymi nas raczy w trakcie seansu – a nuż odnajdziemy zaskakujące wątki.
Najbardziej niepokoi mnie chociażby to, że w majakach Bruce postrzega otaczających go ludzi jako zwierzęta, w tym zwłaszcza świnie. Jeśli kompulsywne, autoerotyczne zachowania bohatera, jego obsesję na punkcie ekstremalnej pornografii i nordycki kierunek seks-wojaży połączymy z wątkiem animalistycznym, możemy trafić na ślady niesławnego epizodu z historii pornografii, gdy na Wyspy trafiły pirackie kopie filmu znanego jako „Animal Farm”, zawierającego zbiór krótkich produkcji o tematyce zoofilskiej.
Transgresyjność „Brudu” zostaje rozegrana na wielu poziomach i dotyka takich problemów, jak tożsamość czy konfrontacja własnego wyobrażenia o sobie z tym, co widzą inni. Reżyser oferuje dwie możliwości. Można się w równym stopniu ekscytować obrzydliwościami, co bawić nierzadko dziwacznymi odwołaniami kulturowymi. Baird został jednak pospiesznie i niesprawiedliwie uznany przez krytyków za rzemieślniczego kopistę, epigona zajmującego się resuscytacją przebrzmiałej serii filmów o seksie i narkotykach z lat 90., do której zalicza się „Trainspotting” Boyle’a.
„Brud”
reż. Jon S. Baird
premiera: 17.10.2014