Archiwum
20.05.2019

Jon Snow wreszcie dowiaduje się, że jego prawdziwe imię to Aegon Targaryen, i że ma większe prawo do żelaznego tronu od Deanerys. Brienne z Tarthu zostaje pierwszą kobietą pasowaną na rycerza w historii Westeros. Podczas obrony Winterfell przed zombiatyczną armią lodu giną Lady Lyanna Mormont i Sir Jorah Mormont, a także Beric Dondarrion, Edd Tollett, Theon Greyjoy oraz Melisandre. I jeszcze cała armia Dothraków (tak jakby, bo potem trochę wraca). Ale Arya zabija Nocnego Króla i ratuje Północ oraz, w konsekwencji, cały kontynent. Jon wyjawia swoje pochodzenie przed Aryą i Sansą, Sansa mówi o nim Tyrionowi, Tyrion – Varysowi, a ten ostatni zaczyna spiskować przeciwko Matce Smoków, za co zostaje stracony. Gdy połączone armie docierają do Królewskiej Przystani, zasadzka Eurona Greyjoya pozwala z zadziwiającą łatwością zabić Rhaegala (ginie też Missandei). Deanerys postanawia przeprowadzić szturm na Królewską Przystań. Ogień Drogona rozbija w pył obrońców, pozostałe siły kapitulują, lecz Deanerys wpada w obłęd i obrończyni uciśnionych w amoku dokonuje rzezi mieszkańców oraz destrukcji miasta. W bratobójczej walce umierają Sandor i zombie-Gregor Clegane. Jaime zabija Eurona, a potem wraz z Cersei ginie pod walącymi się murami Czerwonej Twierdzy. Deanerys wśród zgliszcz ogłasza plan podbicia (w jej języku – wyswobodzenia) świata. Jon dostrzega ostatecznie jej szaleństwo i składając ostatni pocałunek wbija sztylet w serce Dany. Drogon smoczym ogniem topi żelazny tron, zabiera jej ciało i ulatuje w nieznane. Brandon Stark zostaje nowym królem, ale Westeros zmienia ustrój i staje się monarchią elekcyjną w miejsce dynastycznej. Sansa Stark proklamuje niepodległość północy, z nią jako królową. Brienne zostaje Lordem dowódcą Gwardii Królewskiej, Samwell Tarly – Wielkim Maestrem, Bronn – starszym nad monetą, a Tyrion na przewrotne odpokutowanie swych win – Ręką Króla. Nieskalani i Dothrakowie odpływają z kontynentu. Arya postanawia sprawdzić co leży na zachód od Westeros i zarazem daje doskonały punkt wyjścia dla spin-offu. Król Brandon, aby nie wywołać nowej wojny (co przyniosłaby każda inna decyzja), wysyła pogrążonego w depresji Jona do Nocnej Straży, a ten ostatecznie dołącza do wolnych ludzi za murem. Koniec. Aha – uwaga, spoiler!

Niniejszy tekst jest właśnie o psuciu, nie psuciu przyjemności z poznawania fabuły (to już zrobiłem), lecz psuciu przyszłości dwóm książkom. Teza jest prosta: wraz z ostatnim odcinkiem „Gry o tron”, serialu, który wyrósł na jeden z największych fenomenów współczesnej popkultury, szanse na to, że ujrzymy ostatnie dwa tomy „Pieśni lodu i ognia”, sagi George’a R.R. Martina, na której telewizyjna produkcja jest oparta, radykalnie maleją. A nawet jeśli nie są one zerowe i ostatecznie „Wichry zimy” oraz „Sen o wiośnie” zostaną opublikowane (w co nie bardzo wierzę, zwłaszcza w przypadku „Snu”), sensowność takiego działania jest co najmniej wątpliwa. Piszę o takim sensie, którego poszukuje praca literacka, nie o opłacalności rynkowej. Rynek wiele przyjmie, a jeszcze więcej usprawiedliwi.

Ten tekst to proroctwo, a skoro w Westeros za wgląd w przyszłość i przeszłość odpowiedzialna jest Trójoka Wrona, także i tutaj ujrzymy trzy źrenice tego samego problemu, trzy argumenty za przedstawianą tezą. Dla uproszczenia nazwijmy je psychologicznym, strukturalnym i genologicznym.

Przesłanka psychologiczna jest siłą rzeczy najsłabsza, lecz nie jest również całkowicie pozbawiona swojej racji: w momencie, gdy wszystkie karty zostały odsłonięte, George R.R. Martin może po prostu stracić motywację do kontynuowania swego opus magnum. Energia każdego, nawet najbardziej płodnego pisarza może być nieprzebrana, lecz nie jest nieskończenie podzielna. Wszak właśnie z tych względów zrezygnował z pisania scenariuszy dla telewizyjnej produkcji – stwierdził, że przygotowanie jednego zajmuje mu minimum trzy tygodnie, a tak naprawdę rozciąga się na miesiąc lub półtora. Od czwartego sezonu Martin nie pracuje przy serialu, po to, aby skupić się na zadaniach powieściopisarza.

Ograniczona podzielność energii nie oznacza, że Martin nie pracuje nad „Wichrami zimy”. Jest to jednak praca szczególna. Oto szybki przegląd jej historii. W 2011 roku ukazał się piąty tom sagi, „Taniec ze smokami”; od poprzedniej książki („Uczta dla wron”) minęło sześć lat, ale autor zapowiedział, że kolejne dwa tomy pojawią się szybciej. W 2012 roku Martin twierdzi, że fabuła serialu nie przegoni fabuły powieści, szacuje, że książka ukaże się w roku 2014, a fani poznają wybrane rozdziały – pojawiają się na blogu pisarza, prezentowane są na konwentach i spotkaniach autorskich. W roku 2014 Martin utrzymuje, że dysponuje jedną czwartą materiału, a jednocześnie, że jego publikacja na pewno nie przypadnie na tenże sam rok. Jesienią brytyjski wydawca informuje, że książka nie jest przewidziana również na rok następny. W roku 2015 autor zapowiada, że „Wichry zimy” ukażą się przed premierą szóstego sezonu (czyli kwietniem 2016), po czym ściga się z kalendarzem podając kolejne terminy oddania maszynopisu (a to Halloween, a to koniec roku). Równolegle cały czas prezentowane są kolejne rozdziały powieści. Wreszcie w roku 2016 publikuje na blogu długie oświadczenie, w którym informuje, że książka będzie, kiedy będzie, a przed nim jeszcze wiele miesięcy pisania (historia prac nad „Wichrami zimy” za portalem westeros.pl).

Dzisiaj jesteśmy mądrzejsi tylko o tyle, że mamy rok 2019, a „Wichrów zimy” dalej nie widać. Kiedy na konwencie Epic Con 2019 w Petersburgu aktor Ian McElhinney (serialowy Barristan Selmy) wyjawił, że książka jest ukończona i przed publikacją wstrzymuje ją tylko umowa z HBO, Martin zdementował plotkę i jednocześnie potwierdził, że powieść nie jest jeszcze gotowa. Przypomnę, że mówimy tylko o szóstym tomie sagi. Autor nawet nie rozpoczął pisania tomu siódmego.

Cóż złego w tym, że autor pragnie dopieścić swoje dzieło? Czyż mało jest pisarzy, którym trzeba wyrywać manuskrypty niemal podstępem, ponieważ będą w nieskończoność szlifować każdy detal? Może, skoro praca trwa, to niech trwa? Rzecz w tym, że w 2014 roku ukazał się „Świat lodu i ognia” – przewodnik po uniwersum. Autorów jest troje: George R.R. Martin, Elio M. Garcia jr. i Linda Antonsson. Z publikacji tej został usunięty znaczący fragment autorstwa Martina, który następnie został jeszcze bardziej rozbudowany i przybrał kształt oddzielnej opasłej książki, „Ogień i krew”, która swą premierę miała 20 listopada 2018 roku. Historia rozrosła się do tego stopnia (również stopnia opłacalności rynkowej), że w Polsce ukazała się w dwóch tomach.

„Ogień i krew” opowiada historię rodu Targaryenów od podbicia Westeros przez Aegona I Zdobywcę. A zatem przedstawione są dzieje wcześniejsze od tych z „Pieśni lodu i ognia” (około trzy wieki sprzed akcji sagi). Również i tutaj pozostaje luka – Martin nie doprowadza do połączenia linii czasowych, lecz kończy w połowie. Jak zauważył Hugo Rilfkin, recenzent „The Times”: „brakuje nam półtora wieku zanim w ogóle zacznie się GoT, co oznacza, że nadchodzi drugi tom tego niekończącego się, pełnego samozachwytu gówna [self-indulgent crap]”. Nie była to osamotniona ocena recenzencka, książka stała się niemniej bestsellerem.

A zatem Martin, owszem, pracuje nad „Wichrami zimy”, ale jednocześnie źródło przyjemności i motywacji pisarskiej bije gdzie indziej. Tylko czy jest to aż tak zaskakujące? Serial przegonił książki wraz z szóstym sezonem, czyli w kwietniu roku 2016. Jednocześnie w roku 2013 autor zdradził twórcom serialu zakończenie sagi i główne linie fabularne podstawowych bohaterów. Oczywiście serial różni się od tego, co pojawi się w książkach (a raczej pojawiłoby się), lecz nie będzie różnił się całkowicie. Jon Snow nie umrze na zapalenie płuc na początku szóstego tomu. Jego ciotka i kochanka nie stwierdzi, że Westeros przestało ją interesować. A smoki nie wyemigrują do ciepłych krajów, zanim w ogóle przylecą na wyspę. W czasie emisji ósmego sezonu wielbiciele świata stworzonego przez Martina wielokrotnie uderzali w płacz, że autor napisałby to lepiej. Pytanie tylko, czy będzie mu się chciało, skoro tak naprawdę częściowo to już zrobił.

I tutaj przesłanka psychologiczna wiąże się z kwestią strukturalną. Martin wielokrotnie opowiadał o tym, że w podczas pracy pisarskiej ma tylko naszkicowaną fabułę i wiele wydarzeń powstaje dopiero „na klawiaturze”, podczas pisania. Na dodatek autor powraca do części już ukończonych, przepisuje je, przepracowuje wątki, zmienia elementy. Efekty widać w zrealizowanych powieściach – uniwersum Westeros robi się coraz bogatsze, ale w konsekwencji fabuła coraz bardziej rozlewa się, spowalnia. Saga poszerza się nie tylko wzdłuż, ale i wszerz.

Każdy, kto przeczytał „Taniec ze smokami” powinien mieć uzasadnione wątpliwości, czy możliwe jest domknięcie wszystkich wątków w zaledwie dwóch tomach. Co prawda Martin w 2012 roku mówił, że mają być monstrualne, że zarówno o „Wichrach zimy” jak i o „Śnie o wiośnie” myśli jako o książkach po 1500 stron maszynopisu (dla porównania: ten tekst to niecałe sześć stron), ale czy to wystarczy?

Doświadczenie serialu pokazuje, że epicki rozmach domaga się epickich rozmiarów, że próby pospiesznego dopowiedzenia historii stają się siłowe i zarazem niewiarygodne. Szaleństwo Deanerys jest co prawda zapowiadane przez jej poprzednie zachowania, choć widzimy to dopiero, gdy się objawia, i nadal jest to jeden z najbardziej zaskakujących zwrotów akcji, ale przemiana głównej bohaterki została przedstawiona w serialu w tak wideoklipowym tempie, że nie ma w niej ani grama realizmu i psychologicznego prawdopodobieństwa. Varys jest potężnym zakulisowym macherem i jego śmierć domaga się pieśni, a HBO zaoferowało jedynie parę nutek. Serial nie radzi sobie z przekonującym przedstawieniem świata, który sam zbudował. Nie chodzi tylko o ponaddźwiękowe kruki i teleportujące się smoki, którymi raczył w końcówce siódmego sezonu, ale o postaci, które znikają z ekranu, aby jakkolwiek dało się pomieścić opowieść (weźmy na przykład Yarę Greyjoy).

A mówimy jednak nie o serialu, lecz o książkach, w których świat przedstawiony jest nieporównywalnie bogatszy W oświadczeniu, które Martin opublikował, zachęcając do kibicowania jego pracy (i jednocześnie nieoczekiwania na żaden określony termin), on sam wyliczył, jak wiele jeszcze jest do opowiedzenia zupełnie od zera:

Jhiqui, Aggo, Jhogo, Jeyne Poole, Dalla (i jej dziecko) i jej siostra Val, księżniczka Arianne Martell, książę Quentyn Martell, Willas Tyrell, ser Garlan, lord Wyman Manderly, Golony Łeb, Zielona Gracja, Brązowy Ben Plumm, Obdarty Książę, Ładna Meris, Krwawobrody, Gryf i Młody Gryff, i wiele innych postaci nigdy nie było częścią serialu, a napotykamy je w książkach. Niektóre z nich mają własne rozdziały, a inne, nawet jeśli ich nie mają, są bardzo ważne dla fabuły „Wichrów zimy” i „Snu o wiośnie” (za westeros.pl).

Czy dwie książki, których grzbiet powinien być jednak wyższy niż szerszy, a zatem książki o jakkolwiek rozsądnych rozmiarach, wystarczą, aby zachować i epicki rozmach i powieściową wiarygodność? Śmiem wątpić – warto wiedzieć, że pierwotnie cykl był planowany jako trylogia i występowały w nim tylko trzy rody: Starkowie, Lannisterowie, Baratheonowie. Wiemy, na ile ten plan się powiódł.

I tutaj pojawia się trzeci argument, genologiczny. „Pieśń lodu i ognia” to epos, a epos pragnie być opowiedziany. W momencie, gdy serial domknął fabułę, przeznaczenie eposu się wypełniło. Raz jeszcze: Martin nie jest w stanie zmienić zasadniczych elementów fabuły na tyle, aby nie zaprzeczyć wszystkiemu, co przygotował przez pięć poprzednich książek. Bękart lorda Eddarda Starka (jak początkowo mniemamy) musi okazać się prawowitym następcą tronu, synem Rhaegara Targaryena i Lyanny Stark, syntezą smoczego rodu i niezłomnych ludzi północy. Inaczej ta historia nie będzie miała sensu. A to, czy jest ona opowiedziana poprzez medium książki, czy serialu, jest w tym momencie nie tyle drugorzędne, co wręcz nieistotne.

Martin może przesycać swoje książki szczególastymi opisami, mnożyć detale, lecz retardacja to tylko połowa siły jego twórczości. Druga połowa to przebieg fabuły, na który elementy te pracują. Jako czytelnicy chcemy wiedzieć, co się ostatecznie okaże. I wreszcie wiemy. Deanerys ginie z rąk Jona. Królem zostaje chłopiec, który spadł z wieży. Koniec historii; możemy się wylogować, poszukać nowej fikcji, która będzie drażnić nasz głód opowieści, pragnienie wzniosłości, marzenie o porządku.

Medium jest wszystkim, ale – jeśli mogę sobie pozwolić na tak metafizyczny skrót myślowy – epos przekracza medium. Jego korzenie sięgają przecież literatury oralnej. Niezależnie od tego, ile jeszcze książek zostanie napisanych na temat kwestii homeryckiej, sam Homer był (o ile był) aojdą, śpiewakiem na arystokratycznych dworach. Przyzwyczailiśmy się do tego, że kultura współczesna zaspokaja nasza potrzebę epickości głównie poprzez druk. Ale tak rozumiana literatura nie jest do druku przypisana. I w tym sensie „Pieśń lodu i ognia” właśnie została wyśpiewana w całości.

Oczywiście znajdzie się cała rzesza fanów, dla których jedynie wersja Martina będzie dziełem kanonicznym. Przyjdą kolejne szeregi ekspertów od różnic pomiędzy powieściami a ekranizacją. Martin doczekał się statusu równego Tolkienowi i, tak samo jak u Tolkiena, chęć pomieszkiwania w fikcyjnym uniwersum będzie napędzać kolejne nocne rozmowy wielbicieli. Nie zapominajmy o fan fiction, dla którego Internet jest wymarzonym środowiskiem, a które zapewnia Westeros żywot zwielokrotniony. Wszystko to nie znosi jednak poprzedniego argumentu. Wraz z zakończeniem serialu popkultura dostała domknięcie historii.

Ten tekst nie jest utyskiwaniem stetryczałego literaturoznawcy na to, że oto zła kultura wizualna przejęła rolę kochanej literatury. Nie chce również wyważać otwartych drzwi i ogłaszać zwrotu ikonicznego. To tekst o jednym, konkretnym dziele, choć mimowolnie mówi również coś ogólniejszego. Spoilowanie książki nie jest spoilowaniem literatury en bloc. Więcej nawet – literatura rozumiana jako generator wirtualnego świata będzie trwała tak długo, jak trwać będzie kulturowo uwarunkowane pragnienie fikcji (J.H. Miller). Ale Martin pozostałych dwóch tomów nie wyda (oczywiście mogę się mylić).

Ale czy, gdy mówimy o popie, w którym jednak również chodzi o ilość, mylić się może ponad milion osób? Tyle podpisów zebrała petycja adresowana do HBO domagająca się ponownej produkcji ósmego sezonu. Została zapoczątkowana przez Dylana D. na tydzień przed ostatnim odcinkiem. Jest bardzo krótka i w tłumaczeniu brzmi tak: „David Benioff i D.B. Weiss [twórcy serialu] udowodnili, że są żałośnie niekompetentnymi pisarzami, gdy nie dysponują materiałem źródłowym (tj. książkami), aby się na nim oprzeć. Ten serial zasługuje na sezon finałowy, który będzie miał sens. HBO, zaskoczcie mnie i to zróbcie!”. Ósmy sezon „Gry o tron” może zachwycać dopracowanymi elementami, jednak faktycznie scenariusz do nich nie należy. Jest jednak wymowne, że to petycja o ponowne wyprodukowanie finału, takie, które zyska w oczach fanów miano godnego, a nie na przykład o zmianę fabuły. Taką mogliby napisać rodzice, którzy dali swoim córkom imię Khaleessi (w Stanach Zjednoczonych jest ich 560) albo innego z serialowych bohaterów (4500 dzieci w USA). Jeszcze wymowniejsze jest, że adresatem jest telewizyjny kanał, a nie autor książek, do którego kierowane byłyby słowa „Pokaż im wreszcie, jak to się porządnie robi”. Czyżbym nie był jednak osamotniony w moich przewidywaniach?