Archiwum
10.06.2011

Uniwersalne kino rumuńskie

Justyna Knieć
Film

Co sprawia, że rumuńscy reżyserzy zdobywają w ostatnich latach szereg nagród na najważniejszych światowych festiwalach? Odpowiedź przynoszą filmy prezentowane w 4 polskich miastach podczas Przystanku Kina Rumuńskiego.

Rumuńska kinematografia jeszcze 10 lat temu przeżywała zupełny zastój, w latach 1999–2001 nie powstał na Wołoszczyźnie ani jeden film pełnometrażowy, a liczba sal kinowych dramatycznie maleje do dziś. Już jednak w 2005 roku na festiwalu w Cannes Cristi Puiu otrzymał główną nagrodę w sekcji Un Certain Regard za „Śmierć pana Lazarescu”. W następnych latach nagrody francuskiego festiwalu trafić miały także do kilku innych rumuńskich reżyserów, czego zwieńczeniem stała się Złota Palma dla filmu Cristiana Mungiu „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni”, który wreszcie wywołał zainteresowanie polskich widzów, wykraczające poza festiwale filmowe. Po nagrodzie dla Mungiu krytycy i filmoznawcy ochoczo obwieścili narodziny rumuńskiej nowej fali. Generacja filmowców, którzy w chwili upadku reżimu Nicolae Ceauşescu mieli po kilkanaście lat, stanęła zatem u progu naszego stulecia przed nie lada wyzwaniem, kręcąc za prywatne pieniądze filmy, które popularność zdobywały głównie na zagranicznych festiwalach.

Rodzime filmy nie cieszyły się w ostatnich latach zbyt wielką popularnością. Kiepską passę w Rumunii złamał dopiero film Florina Serbana „Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę”. Debiutant, który w ubiegłym roku otrzymał w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia, w ojczystym kraju zdołał przyciągnąć do kin wprawdzie niecały milion widzów, ale film mimo wszystko stał się najchętniej oglądaną produkcją rumuńską ostatnich lat. Oszczędna bowiem w środkach historia buntu Silviu przebywającego w poprawczaku może być odebrana jako trzymający w napięciu thriller, choć nietrudno w niej dostrzec także uniwersalne przecież przesłanie o pragnieniu wolności (ograniczanej kolczastymi drutami i rygorem zakładu), młodzieńczej miłości (idealizującej postać Any, praktykującej w poprawczaku studentki) oraz krytykę polityki państwowej (bezpardonowo objawiającą bolączki systemu resocjalizacji młodzieży). Serban skupia się wprawdzie przede wszystkim na osobowości Silviu – pobudkach jego działania, relacjach z matką, która nagle zjawia się w poprawczaku, z kolegami, w końcu z młodą dziewczyną – na nieprzewidywalnych emocjach chłopaka budując całe napięcie filmu. Nie można odmówić jednak „Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę” naturalizmu: zakład poprawczy, metalowe łóżka, umundurowani strażnicy, pusta stołówka – przypominają bardziej zwykłe więzienie niż zakład reedukacji. Wrażenie to podsycają młodzi aktorzy-naturszczycy – dla niektórych z nich uczestnictwo w projekcie filmowym Serbana samo w sobie stało się elementem rzeczywistej resocjalizacji.

Chociaż to podejmowane uniwersalne tematy sprawiają, że rumuńscy nowofalowcy są tak życzliwie przyjmowani przez krytykę i publiczność, w ostatnich latach coraz częściej zaczynają się też zwracać ku własnej przeszłości. Warto zauważyć, że tej tendencji często towarzyszy ton sentymentalno-ironiczny, obecny zwłaszcza w „Medalu honorowym” Petera Călina Netzera czy w „Kinie obwoźnym” Titusa Munteana. Pierwszy film odwołuje się do nie tak odległej przeszłości – żyjący wraz z żoną w skromnym mieszkaniu w Bukareszcie Ion Ion z okazji 50. rocznicy zakończenia II wojny światowej otrzymuje medal za zasługi wojenne. Starszy pan, spędzający zazwyczaj dzień na denerwowaniu małżonki, nie zazna spokoju, dopóki nie przypomni sobie okoliczności, w jakich mógł się przysłużyć swemu krajowi. Odbywa więc niesamowitą pielgrzymkę do towarzysza broni, towarzystwa kombatantów, a nawet do ministerstwa obrony, a nagły zaszczyt, jaki na niego spływa, każe mu się zastanowić nad własnym życiem. Bo przecież bohaterowi wojennemu nie wypada zadręczać ukochanej żony, która spędziła u jego boku kilkadziesiąt lat, nie wypada też unikać zarządcy budynku, któremu zalega się z czynszem. A przede wszystkim jest wreszcie okazja, by zrehabilitować się w oczach syna, który uciekł z Rumunii i z racji przypuszczalnej współpracy ojca ze służbami bezpieczeństwa zaprzestał z nim kontaktów. Co prawda Netzer rozwija akcję niezwykle powoli, czasem film staje się lekko nużący, ale z drugiej strony, niespiesznie prowadzona narracja daje szerokie pole do popisu aktorskiego nagradzanemu wielokrotnie Victorowi Rebengiucowi. Powstał zatem obraz jednostki będącej pomnikową (i może nazbyt schematyczną) ofiarą swoich czasów. Ion Ion jest też człowiekiem o podwójnym imieniu, stykającym się z absurdami aparatu władzy; to postać jak wzięta żywcem z komedii Nikołaja Gogola.

„Kino obwoźne” sięga z kolei do lat, zanim Ceauşescu został pierwszym sekretarzem partii. Jest rok 1959, do siedmiogrodzkiej wioski przybywa dwóch mężczyzn, podejmowanych przez nielicznych już mieszkańców. Organizowanie seansu propagandowego filmu to przyczynek do serii nonsensownych sytuacji prowokowanych przez tubylców, dla których film o losach wojennych bohaterów nie stanowi interesującego urozmaicenia czasu. Wymuskany młody komunista Tavi musi więc się uciec do niekonwencjonalnych metod, by spełnić wymagania swoich zwierzchników. Atmosfera rumuńskiego Mogoş przypomina czasem Stasiukowe „Opowieści galicyjskie”, z tą jednak różnicą, że o ile historie postaci z Beskidu Niskiego przedstawione zostały przez polskiego pisarza jako zmaganie się z rzeczywistością nowych (kapitalistycznych) czasów, o tyle film Munteana kreśli sylwetki Rumunów jeszcze się broniących, choć z coraz mniejszym przekonaniem, przed ideologicznymi manipulacjami.

Siła rumuńskiego kina tkwi także w minimalizmie, i nawet jeśli jest on spowodowany ograniczeniami produkcyjnymi i budżetowymi, to po seansie filmu Radu Munteana „Wtorek po świętach” nie można pominąć jego znaczenia, jeśli mamy mówić o rumuńskiej nowej fali. Historia starsza niż samo kino: trójkąt miłosny, rozpadające się małżeństwo, rozstanie – Paul od kilku miesięcy ma romans z młodą dentystką Ralucą, dzieli swój czas między dwie kobiety, w końcu jednak tuż przed świętami Bożego Narodzenia przyznaje się do tego żonie Adrianie. Ten wytarty schemat fabularny broni się mimo wszystko dzięki realizacji: sekwencje budowane są przez kilka, zazwyczaj statycznych, ujęć, które pozwalają na obserwowanie całego wachlarza emocji towarzyszących Paulowi czy to w rozmowach o codziennych problemach z żoną i córką, czy to w przekomarzaniu się z młodszą kochanką. Nieruchome kadry, w których dzieje się tak wiele – przynoszą jeszcze inne skojarzenia. Reżyser bowiem, przyglądając się wnikliwie swoim bohaterom, pozwala także widzowi odkryć w sobie nieskrępowanego voyeurystę, podglądającego zwyczajne życie zwyczajnych ludzi, przez co Munteanowi coraz bliżej do wnikliwej obserwacji na przykład Erica Rohmera.

Zwyczajne życie, choć w bardziej komediowej konwencji, możemy zobaczyć również w międzynarodowej koprodukcji „Wesele w Besarabii” o młodych nowożeńcach, którzy muszą ponownie się pobrać w Mołdawii, by sprostać wymaganiom rodziny dziewczyny i zdobyć fundusze na nowe mieszkanie. Nadzwyczaj udany film Napoleona Helmisa traktuje nie tylko o panoszącym się w kraju byłego ZSRR kapitalizmie, który zajmuje miejsce tradycji, ale także o nieznanych nam szerzej kulturalnych i historycznych animozjach między Wołoszczyzną a Besarabią. Nie jest to może arcydzieło filmowe, ale w ramach swojego gatunku wypada doskonale, serwując widzowi dowcipne dialogi, ironiczny dystans reżysera wobec wcale niewesołej historii stosunków rumuńsko-mołdawskich oraz niespożytą radość życia bohaterów, przewyższającą wszelkie polityczno-społeczne kompleksy.

Coraz prężniej działający Rumuński Instytut Kultury zaproponował więc interesującą filmową podróż po rumuńskiej prowincji, ulicach Bukaresztu czy Kiszyniowa. Gdyby spojrzeć na tytuły rumuńskiej kinematografii zdobywające festiwalowe nagrody i ściągające do kin wielu widzów już nie tylko w Europie, ale i po drugiej stronie oceanu – łatwo spostrzec, że ich twórcy wysuwają na pierwszy plan tematykę humanistyczną. Powstają zatem obrazy, w których bohaterowie, zderzając się z własną moralnością, uczą się odpowiadać na problemy codziennego świata. Ich historie, nawet rozegrane w innych dekoracjach, są w zasadzie uniwersalne. Jest to z pewnością powód, dla którego coraz chętniej chcielibyśmy oglądać filmy młodego kina z Rumunii na polskich ekranach.

Przystanek Kina Rumuńskiego
Warszawa, 27.05. – 2.06.2011
Poznań, 3–9.06.2011
Kraków, 10–16.06.2011
Wrocław, 17–22.06.2011



Co sprawia, że rumuńscy reżyserzy zdobywają w ostatnich latach szereg nagród na najważniejszych światowych festiwalach? Odpowiedź przynoszą filmy prezentowane w 4 polskich miastach podczas Przystanku Kina Rumuńskiego.