„Dowiadujesz się o tym na lekcjach historii w szkole, gdy nie jesteś na to jeszcze gotowy. Później tkwi w tobie to sztucznie wszczepione poczucie winy i nie wiesz, dlaczego tak jest, bo przecież nie czujesz, jakbyś zrobił coś złego”
Jörg Buttgereit (niemiecki reżyser filmowy i teatralny) o nazizmie
Jest coś wyjątkowo smutnego w zestandaryzowanych materiałach dotyczących Holokaustu, na które najczęściej natrafiamy. Archiwa mają też to do siebie, że są skonstruowane według uniwersalnych i bezdusznych zasad. W finale melodramatu „Dobry Niemiec” Stevena Soderbergha profesor Halder – eugenik z przypadku – dzięki sumienności urzędników prowadzących kartoteki SS może wizytować obóz zagłady, który był ostatnim przystankiem jego żydowskiego przyjaciela na drodze do śmierci w komorze. W trakcie seansu obserwujmy żałosne działania profesora, wymieniającego przejrzałe i zwiędnięte ciało kłopotliwej, nadwrażliwej żony na aryjski, atletyczny posąg swojej byłej studentki, która okazuje się pustym i amoralnym naczyniem bez duszy. Amerykański film jest nie tylko ciekawym doświadczeniem Holokaustu (aż do ostatniej chwili Halder ma chyba w głowie bajki o Madagaskarze). Jego twórcy – być może nieświadomie – pokazują, co pozostało z żydowskich mieszkańców III Rzeszy. Najbardziej makabryczną sceną jest wizyta w schludnej, przepastnej kartotece, gdzie każdemu Żydowi przyporządkowano numer identyfikacyjny i cel podróży. Jeśli podamy wymagane dane, być może dowiemy się, gdzie i kiedy został zamordowany nasz poszukiwany.
Yoshiko Waki jest świadoma tego niedomiaru danych, a także ich odrażającego charakteru. Jej „Jewrope” jest mozaikowym zbiorem krótkich, w żadnym razie nie pasujących do siebie scenek. Ta chaotyczna kompozycja irytuje, bo jest obscenicznie wręcz pozbawiona reguł (i taka jest właściwa obsceniczność przedstawienia, które wcale nie szokuje obecnością na scenie nagich tancerzy). Żaden, choćby najbardziej wytrawny urzędnik SS nie zrobiłby z nimi porządku i mógłby co najwyżej klapnąć na podłodze, gryząc paznokcie w akcie ostatecznej frustracji: z niemożności wykonania swego zadania, z bezradności logicznego umysłu w obliczu zagadkowego zbioru dziwnie dobranych części składowych.
Pozornie niezbyt wyszukany „Jewrope” jest spektaklem dedykowanym zobojętniałemu widzowi, którzy zobaczył już za dużo, by coś z tego jeszcze dla niego mogło wyniknąć. Skoro naczytaliśmy się już o Holokauście, a w pamięci mamy zbieraninę filmów dokumentalnych, a abstrakcyjne (choć przecież wysokie) statystyki czy równie nierealistyczne obrazy hałd obciągniętych skórą szkieletów nie potrafią wywołać w nas niczego poza letnimi emocjami i ulotnymi refleksjami, trzeba podstępem użyć innych tropów, które zawieszą naszą obojętność. Czy nie najlepszym rozwiązaniem jest właśnie ciało – pokazane w czynnościach nie pasujących do klasycznego tańca, nagie i wystawione na łapczywe oczy podglądaczy, pozbawione swej gracji i piękna, drgające w spazmach i wydalające?
Ciałem ślicznym i gładkim zachwycali się nazistowscy, akademiccy artyści. Mocarne korpusy wraz z łopoczącymi swastykami tak pięknie zdobiły alpejskie szczyty! Zgrabne kształty cenił też sobie Halder, dokonując wymiany starego na nowe. Dziś z niemałym zdziwieniem patrzymy na mięsne wyczyny i kompozycje ludzkie z filmów Leni Riefenstahl. Nawet gdy skręcone w nieludzkim wysiłku, te samsonowskie ciała zawsze są przeraźliwie piękne – pięknem cuchnącym, zdegenerowanym i skażonym przez śmierć tych, którzy nie pasowali do muskularnego obrazka, a zdaniem nazistowskich eugeników byli życiem niegodnym życia. W „Jewrope” ciało zostało odarte ze sztuczności i konwencji, które pasowałyby do nazistowskich zabaw w sztukę. Artyści nie wirują w harmonijnym tańcu, bo taniec u Yoshiko Waki przypomina raczej brutalną walkę, ruch pozbawionych woli marionetek czy nieskoordynowane czynności pod wpływem skrajnych doświadczeń.
Jest i w „Jewrope” chwila poświęcona tyranowi, tak jak w „Dyktatorze” Charliego Chaplina było miejsce dla Hynkela-Hitlera. Tym razem – kierując się najnowszymi trendami w przemyśle zbrojeniowym – Yoshiko Waki obsadziła w tej roli samego Władimira Putina. Rosyjski przywódca także ma przecież zgrabne ciało – o czym dobitnie przypomnieli Finowie, zapowiadając kolejną odsłonę bajki SF pod tytułem „Iron Sky” jego zdrowymi ćwiczenami fizycznymi w intymnej przestrzeni prywatnego gabinetu. Putin jest w spektaklu figurantem, obiektem okrutnej, dziecinnej gry słownej. Bo skoro dzieci lubią jabłka, a Putin nie lubi jabłek ani tym bardziej dzieci, i chce je zabić, to właśnie tegoż Putina trzeba uprzedzić i usunąć, zwłaszcza że to tylko Lili-Putin, a nie mag Rasputin! Oczywiście zamiast Putina można tu wstawić inny obiekt naszej nienawiści i dopasować do niego pozostałe części rozumowania.
W „Jewrope” powtarzają się dwa obrazy. Pierwszy przypomina poruszającą pustką scenę z „Pianisty” Romana Polańskiego, gdy na placu po wywózce Żydów pozostaje zbiorowisko porzuconych chaotycznie walizek. W spektaklu schludne rzędy bagaży wymagają ciągłego odkurzania i odświeżenia – przypominają eksponaty z obozów zagłady, nad którymi pochylają się skupione twarze uczestników zorganizowanych wycieczek. W finale ta czynność sprzątania z uporem powraca. Drugi obraz dedykowany jest rozkosznym pandom, które można zabić, jeśli chce się ocalić jedno żydowskie życie (publiczność – gdy dostaje wybór – zawsze jest gotowa odstrzelić te puchate stworzenia). Twórcy pytają nas, co zrobimy, jeśli dostaniemy księgę, do jakiej moglibyśmy wpisać nazwiska osób, które są niegodne życia, i bez których świat byłby bez porównania lepszy. Czy w przyszłości podejmiemy decyzje na miarę nazistów? Tego rodzaju okrucieństwo cały czas ma przecież miejsce, na przykład w czeluściach Sieci, gdzie internauci anonimowo życzą śmierci własnym Żydłakom, jednocześnie zachwycając się wyczynami niesfornych, puchatych kotków i uroczymi, leniwymi pandami. A pandom się przecież nie odmawia.
„Jewrope”
Polski Teatr Tańca, Bodytalk
choreografia: Yoshiko Waki
premiera: 18.12.2014