Archiwum
24.02.2011

Trzynastka Roberta Milesa

Michał Jadczak
Muzyka

W zamierzchłych czasach, w roku 1995 powstał jeden z najbardziej żywotnych i ponadczasowych utworów w dziejach muzyki elektronicznej, jeśli nie muzyki w ogóle. Niby był siermiężny, osadzony na monotonnym, zapętlonym bicie, a jednak miał w sobie to „coś”, co pozwoliło mu przetrwać całe lata i nie zestarzeć się.

Ten utwór to „Children” Roberta Milesa, 27-letniego DJ-a z włoskich klubów. Singiel sprzedał się w samej tylko Europie w nakładzie ponad 1,5 miliona egzemplarzy, a Miles na stałe zagościł na elektronicznej scenie.

Dzisiaj Robert Miles ma 41 lat, na koncie 6 płyt długogrających i cover Edyty Górniak „One On One” nagrany w 1996 roku z Marią Nayler. 7 lutego ukazała się jego siódma płyta zatytułowana przewrotnie „Th1rt3en”. Płyta wyjątkowa, bardzo dojrzała, przemyślana, a przede wszystkim dająca ogromnie dużo frajdy z jej słuchania. Jest tak złożona i skomplikowana, że prawdziwą przyjemnością jest odkrywanie przy każdym kolejnym odsłuchu coraz to nowych smaczków: ukrytych brzmień, schowanych dźwięków, przyczajonych instrumentów. A jest co odkrywać, bowiem Robert Miles nie jest w swoim dziele osamotniony…

Najwyższa pora wspomnieć o tym, co naprawdę wynosi tę płytę ponad przeciętność, czyli o zacnych i szanownych Gościach nań się udzielających. Mamy tu wielkie nazwiska i wielkie osobowości. Stawkę otwiera Dave Okumu, znany lepiej jako E-40, brytyjski gitarzysta grający jazz i fusion, współtwórca grupy indie-post-rockowej (chociaż sami określają swój styl jako Experimental Genre-SpanningSpacepop) The Invisible. Stary wyjadacz, jeśli chodzi o eksperymentalne brzmienia. Kolejnym zaproszonym jest Jon Thorne, pochodzący z Hertfordshire kontrabasista, który w solowych projektach łączył brzmienie swojego instrumentu z elektroniką, otrzymując charakterystyczne groove’owe brzmienia. Powtarza także, że granie muzyki jest dla niego przeżyciem metafizycznym. O jego marce stanowić może chociażby lista festiwali, na których grywał, a były to takie giganty, jak Roskilde, Glastonbury czy Coachella, a także niezliczona ilość festiwali jazzowych. Za zestawem perkusyjnym zasiadł Davide Giovannini, londyński muzyk wykonujący soul, rhytm&blues oraz muzykę latynoamerykańską. Słychać to w jego stylu gry, bardzo rytmicznym, gorącym, porywającym. Oprócz Okumu na „Th1rt3en” słyszymy także niejakiego Roberta Frippa, legendarnego gitarzystę awangardowej grupy King Crimson. Myślę, że postaci tej klasy nie trzeba przedstawiać, ale dla pewności dodam, że człowiek ten współpracował z takimi tuzami, jak David Bowie, Joe Satriani czy John Cale. Brał także udział w nagrywaniu dźwięków systemowych do Windows Vista – ot, ciekawostka. Ostatni z autokaru gości wysypują się członkowie The Urban Soul Orchestra z wiolonczelistą Stephenem Husseyem na czele. Jak przyznaje sam głównodowodzący, USO wywodzi się z połączenia kultury brytyjskiej z zimbabweńską, wykonując mieszankę muzyki klasycznej, soulu, jazzu i funku.

Lista gości sprawdzona, pora na danie główne. Jaka jest pierwsza od 6 lat płyta Milesa? Mógłbym opisać ją jednym słowem: zachwycająca. Wszystko na „Th1rt3en” ma swoje miejsce, nic nie dzieje się przypadkiem. Instrumentalne wojaże nietuzinkowych muzyków perfekcyjnie trzyma w ryzach sam Miles, stojąc na straży harmonii i ładu. Po pierwszych dźwiękach otwierającego album „Orchid Miracle” spodziewałem się raczej dzieła utrzymanego w klimatach ambientu, z atmosferą budowaną na instrumentach, ale zdominowaną przez elektroniczne ciągoty producenckie Milesa; spodziewałem się powtórki z „Metallic Spheres” The Orb i Davida Gilmoura. Dałem się zwieść. Co prawda drugi w kolejności „Moving” jest jeszcze spokojnym, utrzymanym w ambientowym stylu utworem, słychać już jednak rozgrzewających się powoli gości. „Somnambulism” jest już fusionowym wstępem do tego, co za chwilę nastąpi, czyli wielkiego popisu wszystkich obecnych na płycie artystów.

A prawdziwa uczta zaczyna się w połowie „Everything Or Nothing”, wraz z pięknym, mocnym solo Frippa. Potem jest jeszcze chwila spokoju w „Afterglow”, ale „Deep End” nie pozostawia już złudzeń – zebraliśmy się tutaj po to, by nagrać absolutnie wspaniałą fuzję bluesa, jazzu, latino i funku, i damy temu wyraz. Fripp i Okumu bawią się gitarami, Giovannini przygrywa im energicznie na bębnach, perfekcyjnie dostosowując się do zmian rytmu i tempa. Słyszymy także silny bas Jona Thorne’a i nieco wycofane aranżacje orkiestrowe Husseya. Główne skrzypce jednak grają tu Fripp i Okumu – co do tego nie ma złudzeń. Jazzowe zagrywki Okumy pięknie współgrają z progresywnymi riffami Frippa, ale słychać, że także Fripp potrafi nieco „ujazzowić” swoją grę. Taki na przykład „Black Rubber” to energetyczna bomba, która – oparta co prawda na wyraźnym kręgosłupie – przypomina raczej jam session; brzmi to wszystko bardzo efektownie, bardzo spontanicznie i luźno. Podobnie jest z „Miniature World”, „Antimony” i „Archives”, przy czym to ostatnie jest popisem Jona Thorna i USO, perfekcyjnie zagraną, jazzowo-bluesową sesją. Na koniec: 3 utwory („Voices From A Submerged Sea”, „Nonsense” i „The Wolf”) oddane do dyspozycji The Urban Soul Orchestra, finał płyty jest zatem stonowany, klasyczny, spokojny; z chórami, skrzypcami, wiolonczelami.

Robert Miles powraca w naprawdę wielkim stylu, naprawdę wielką płytą. Jeżeli ktoś poszukuje albumu, którego można po prostu posłuchać, siedząc w fotelu, koniecznie powinien sięgnąć po nowy krążek włoskiego producenta. Miles i jego goście zabierają nas na wspaniałą wyprawę przez gatunki muzyczne; wyprawę do dżungli, w której jazz, rock progresywny, funk, soul, latino i elektronika stanowią perfekcyjnie działający ekosystem. To niesamowite, że 2011 rok jeszcze się dobrze nie rozpoczął, a już pojawił się pretendent do jednej z najlepszych płyt roku.

Ach, jeszcze jedno: na krążku Milesa gości także sam Mike Patton. Taki smaczny kąsek na koniec, dla podkreślenia smaku „Th1rt3en”.

Robert Miles, „Th1rt3en”
S:alt
Data wydania: 7 luty 2011



W zamierzchłych czasach, w roku 1995 powstał jeden z najbardziej żywotnych i ponadczasowych utworów w dziejach muzyki elektronicznej, jeśli nie muzyki w ogóle. Niby był siermiężny, osadzony na monotonnym, zapętlonym bicie, a jednak miał w sobie to „coś”, co pozwoliło mu przetrwać całe lata i nie zestarzeć się.