Wracam właśnie z pokazu filmu „Google And The Word Brain”, zwieńczonego dyskusją z udziałem Edwina Bendyka i Wojciecha Orlińskiego. To przede wszystkim filmy dokumentalne i panele dyskusyjne, na których przez ostatnie kilka dni można było spotkać znane postacie świata filmu, muzyki, mediów i nauki, niosą Transatlantyk w stronę festiwalu idei.
Film Bena Lewisa o projekcie Google Books, którego pracownicy skanują miliony publikacji książkowych, epatuje wytartym przykładem Biblioteki Aleksandryjskiej jako metafory systemu gromadzącego intelektualną spuściznę ludzkości. Jednoznaczny, antykorporacyjny przekaz traktuje argumentację o prawie autorskim naskórkowo, na plan pierwszy wysuwając monopolistyczne zapędy Google. Wśród poszkodowanych autorów prezentowanych w filmie są wprawdzie tacy, jak Shojiro Akashi, który podczas procesu zrzeszonych organizacji autorów przeciw Google zabierał głos na sali sądowej, ale są też i tacy, którzy obawiają się głównie tego, że użytkownicy Google Books poznają ich książki jedynie poprzez słowa-klucze. Słynne sześć sekund ze spotu reklamowego Google, pokazujące salę wypełnioną maszynami do skanowania, staje się dodatkowo – poprzez nagromadzenie nonsensów i retorycznych pytań – kolejnym źródłem domysłów i interpretacji. Odpycha też forma dokumentu: drażniąca oprawa muzyczna rodem z filmów szerzących teorie spiskowe oraz czarne plansze informujące o odmowie rozmów przez amerykańskich reprezentantów Google zupełnie niepotrzebnie roztaczają mgiełkę tajemnicy wokół działań informatycznego giganta.
Do niezbyt odkrywczych wniosków doszedł także Michael Singh, reżyser „Ducha Valentino”. Zaczynając od postaci szejka, w którą wcielił się Rudolf Valentino, Singh przedstawia metamorfozę wizerunku Araba w kinie hollywoodzkim. Są tu więc i egzotyczni barbarzyńcy z kina niemego, Arabowie spolegliwi pod kolonialnym jarzmem, są też Arabowie terroryści obecni w filmach powstałych po olimpiadzie w Monachium i religijni Arabowie, w imię Allaha dokonujący zamachu na WTC. Zdaniem autora dokumentu, pod wpływem izraelskich lobbystów znalazły się w Stanach Zjednoczonych nie tylko mainstreamowe media konsekwentnie unikające tematyki arabskiej, o ile nie pasuje ona do imperialistycznej polityki USA, ale także kino, przez wiele lat prezentujące często jedyny dostępny dla większości amerykańskiego społeczeństwa przykład Araba. Choć Singhowi nie można odmówić poczucia humoru – w film bowiem wpleciono skecze muzułmańskich kabareciarzy oraz animowane wyimki z historii Bliskiego Wschodu – to jednak nie pozostaje on beznamiętnym obserwatorem. Dużo miejsca poświęca konfliktowi izraelsko-palestyńskiemu, szczegółowo prezentując historyczne fakty i politykę amerykańską wobec niego. Razi jednak zupełne pomijanie w dokumencie – który ma przecież rozbudzić zainteresowanie Arabami – kwestii rosnącego wpływu organizacji islamskich w USA czy współczesnych problemów ze społecznościami muzułmańskimi w miastach europejskich, a także wspominanie o mieszkańcach Starego Kontynentu tylko w kontekście podbojów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Autor wpada tym samym we własne sidła, potwierdzając dominującą wśród Amerykanów polityczną krótkowzroczność.
Bardziej przekonuje mnie za to oryginalna perspektywa, jaką przyjął Australijczyk Trevor Graham, autor „Make Hummus Not War!”. Przedstawił on fakty dotyczące tak zwanej wojny humusowej, w której politycy Izraela, Palestyny i Libanu toczą spór o pochodzenie popularnej potrawy Bliskiego Wschodu. Graham z humorem udowadnia, że skłócone narody mogą osiągnąć porozumienie i żyć w symbiozie nad wielkimi misami ubijanej na gładką masę cieciorki i przy stole z kilkunastoma wersjami humusu.
Sporym zainteresowaniem cieszył się dokument Marty Cunningham „Valentine Road” o zabójstwie 15-letniego Larry’ego Kinga przez jego kolegę z klasy. Z powodu homoseksualnej orientacji nastolatka incydent został uznany za zbrodnię nienawiści, a jego sprawcę Brandona McInerneya z racji wyjątkowego okrucieństwa (do morderstwa doszło na oczach całej klasy i nauczycielki) sądzono jak dorosłego. Reżyserka przeciwnie niż amerykańskie media – które przez wiele miesięcy komentowały sprawę, podając najbardziej intymne szczegóły, takie jak walentynkowe wyznanie Larry’ego czy jego transseksualizm, mające się stać siłą napędową zaskakujących działań Brandona – próbuje dojść przyczyn tego wydarzenia z delikatnością i dystansem. Bardziej niż życiorysy dwóch nastolatków – zaskakująco podobne do siebie przykłady młodych ludzi wychowanych w patologicznych rodzinach – interesuje ją, jak to tragiczne wydarzenie odcisnęło się na bliskich Larry’ego i Brandona. Rozmowy z koleżankami Larry’ego, z rodziną i dziewczyną Brandona, z nauczycielami, oskarżycielem i obrońcami procesu młodocianego mordercy wywołują kolejne pytania, na które ciężko znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Czy do morderstwa popchnęły Brandona zainteresowania faszyzmem i homofobiczne nastroje panujące w jego otoczeniu, czy może winne jest prawo stanowe, zezwalające w Kalifornii na posiadanie broni, do której nastolatek miał dostęp nawet we własnej sypialni? Czy ławnicy po usunięciu z procesu mogą się opowiadać po jednej ze stron, na oczach telewidzów dając wyraz poparcia sądzonemu mordercy? Jak długo amerykańskie szkolnictwo może milcząco przyzwalać na jawne akty dyskryminacji rasowej i seksualnej na terenie swoich placówek? Reżyserka prowokuje, ale zachowuje też obiektywizm, udzielając głosu i nastolatkom, którym śmierć Larry’ego dodała odwagi do własnego coming outu, i dziewczynie Brandona, która niezależnie od popełnionego czynu wciąż go kocha.
Film Cunningham to jeden z najlepszych dokumentów, jakie można było zobaczyć na Transatlantyku. Polskich dokumentalistów reprezentowali tylko Bartosz Konopka i Piotr Rosołowski ze „Sztuką znikania”, alternatywną wizją historii PRL-u, oraz urodzony w Polsce wiedeńczyk Filip Antoni Malinowski, autor „Eksmisji”, której bohaterami uczynił swoich dziadków, zmuszonych do opuszczenia zajmowanego od wielu lat mieszkania w poznańskiej kamienicy. Szkoda, bo polscy twórcy mają się czym pochwalić, a dobre dokumenty z naszego podwórka nieczęsto można zobaczyć w Poznaniu.
Gdyby się pokusić o pierwsze festiwalowe podsumowania – bo Transatlantyk jeszcze dziś zaprasza na kilkanaście seansów i ostatnie panele dyskusyjne – na czoło wysuwa się pewna istotna kwestia. Trzeba podkreślić, że poznańska impreza próbuje się w końcu przeistoczyć z międzynarodowego eventu (użycie obcojęzycznego słowa zamierzone) w wydarzenie otwarte na mieszkańców stolicy Wielkopolski. Doskonale przyjęte Kino Mobilne Škody, odwiedzane w pięciu dzielnicach przez ponad półtora tysiąca widzów, panel dyskusyjny dotyczący przestrzeni miejskiej, warsztaty rowerowe dla mieszkańców miasta, które wciąż cierpi na niedobór ścieżek rowerowych, otwarte wykłady na placu Wolności, wreszcie oblegany Klub Festiwalowy – to wszystko cieszy, choć przecież składa się na wizerunek każdego liczącego się dziś festiwalu.
Aby nie było zbyt różowo, trzeba też powiedzieć kilka słów prawdy o festiwalowych bolączkach. Kilka dni temu Jan A.P. Kaczmarek w rozmowie z dziennikarzem „Głosu Wielkopolskiego” postulował utworzenie w Poznaniu „pałacu festiwalowego”. Pomijając nieco utopijny pomysł twórcy festiwalu na zbudowanie obiektu na miarę hiszpańskiego Muzeum Guggenheima w mieście, którego władze (w końcu także mecenas Transatlantyku) porzuciły zupełnie pomysły rewitalizacyjne Starej Gazowni, stawiając ośmieszający sztuczny twór architektoniczny na Górze Przemysła, najpierw trzeba ocenić sytuację post factum. Poznańskie Multikino 51 z ośmioma salami i jednym, dusznym holem zwyczajnie nie spełnia funkcji festiwalowej, ratunkiem nie jest też jednosalowe kino Muza. Pojawiające się wielokrotnie problemy przy rezerwacjach i odbieraniu biletów na poszczególne seanse każą przypuszczać, że do obsługi festiwalowej publiczności nie jest też przystosowany system biletowy. A to przecież problemy prozaiczne, które po dwóch edycjach festiwalu i tysiącach sprzedanych biletów powinny zostać rozwiązane. Większy niepokój budzi niestety program, zwłaszcza skromna część muzyczna, której atrakcje stanowiły przede wszystkim konkurs kompozytorski i koncert Yoko Ono. I choć trzeba docenić innowacyjne pomysły na przyciągnięcie odbiorców, takie jak Kino Kulinarne czy silent cinema, to może warto się jednak zastanowić nad okrojeniem liczby sekcji filmowych na rzecz świeżości prezentowanych filmów i wprowadzić nowe sekcje narodowe, bo kino skandynawskie i niemieckie, nie należące przecież do europejskiej czołówki, nieco już się opatrzyło.
Duże wyzwanie stoi przed organizatorami przyszłorocznego Transatlantyku, którzy będą musieli sobie radzić z deficytem budżetowym Poznania, coraz mniej chętnie wspierającego kulturę, oraz z rosnącymi wymaganiami festiwalowej publiczności.
Fot. „Valentine Road”, reż. Marta Cunningham
Zobacz także pozostałe relacje z tegorocznego Transatlantyku: