Robert Zemeckis nie ma łatwego życia od początku nowego stulecia. Zdecydowanie za dużo czasu spędził w zagłębiu niesamowitości na szlifowaniu komputerowej animacji: „Ekspresu polarnego” i „Opowieści wigilijnej”, a także fabularyzowaniu biografii jak w „The Walk. Sięgając chmur”. Nie opuszcza mnie poczucie, że trudno będzie to znowu przełknąć bez odrobiny fanowskiego miłosierdzia i wyrozumiałości. Krytycy, maruderzy o kamiennych twarzach zza oceanu nie zostawili suchej nitki na kolejnym podejściu Zemeckisa. Klęska „Witajcie w Marwen”, finansowa porażka to trochę ich sprawka. Zła sława pociągnęła za sobą 30 milionów dolarów (40 mln budżetu, przynosi zaledwie 10 mln zysku), uderzając po kieszeni producentów ze studia Universal. Ale prócz słupków znaczenie ma tu bilans zysku i strat w postaci rzędu dusz czy wyobraźni.
Cofnijmy się jednak na chwilę do lat 80., czasów świetności – wszedł wtedy na ekrany słynny film z DeLoreanem, który wśród oślepiających błysków odkrywał szczelinę w czasoprzestrzeni. Wyreżyserowany przez Zemeckisa i wyprodukowany przez wytwórnię Amblin „Powrót do przyszłości” był początkowo postrzegany jako „przebój Spielberga”. W Zemeckisie widziano jedynie zleceniobiorcę autora największych blockbusterów wszechczasów, który stanął za sterami produkcji. Faktycznie, opowieść ta wpisywała się w poetykę Spielbergowskich przebojów: zaskakiwała pomysłowymi rozwiązaniami inscenizacyjnymi pozwalającymi na ucieczkę od realizmu, a jej bohaterami byli nastolatek i dorosły, który mimo dyplomu z fizyki kwantowej nastawiony jest do życia tak, jak to umieją kilkulatki. Dla Zemeckisa „Powrót do przyszłości” okazał się punktem zwrotnym. W jednej chwili stał się najjaskrawszą osobowością w świecie hollywoodzkiej rozrywki, oferującą ten typ filmowego eskapizmu pogrążony w wiecznej chłopięcości i marzycielstwie, który przyświecał milionom dużych dzieci po drugiej stronie ekranu.
Przepraszam za dygresję, ale z początku jeszcze gdzieś ta energia w „Witajcie w Marwen” prześwituje, a bohaterem podobnym do dziecka wydaje się Mark Hogancamp (Steve Carell), utalentowany grafik z Kingston w stanie Nowy Jork. Mieszka w zagraconym mieszkaniu, zaniedbanej parterówce, gdzie całymi dniami ślęczy nad domkami dla lalek, inscenizując scenki z czasów drugiej wojny światowej, które fotografuje na zlecenie galerii sztuki. Wszystko przez to, że kilka lat wcześniej został zbity na kwaśne jabłko przez piątkę neofaszystów, którym po kilku głębszych opowiedział o swoim hobby. Tak, bohater ma dość specyficzne zamiłowanie – lubi wciągać na siebie damskie pończochy i chodzić w butach na wysokich obcasach. Skończyło się na uszkodzeniu mózgu, śpiączce, utracie pamięci i niedowładzie ręki, którą niegdyś kreślił komiksy, a potem stopniowym stawaniu na nogi. Po wypadku musiał znaleźć nowe zajęcie, ujście dla złości, a przy tym sposób na porządkowanie i oswajanie świata. Stworzył więc na tyłach domu artystyczną instalację, miniaturę fikcyjnego belgijskiego miasteczka – tytułowego Marwen, w której umieścił lalki na podobieństwo swoje i swoich oprawców. On – imitacja amerykańskiego komandosa od zadań specjalnych, oni – naziści, czyli jasno zdefiniowane zło. Zrobił to po to, aby zabić tych pięciu facetów i powierzyć swoje życie w ręce pięciu uzbrojonych po zęby laleczek, stanowiących odbicie kobiet jego życia. Przez ostatnich kilkanaście lat zagrał tę scenę w skali 1:6 i swojej głowie tysiące razy.
W tak skonstruowanej opowieści kryją się nie tylko historia zaczerpnięta z życia o tym, że cierpienie uszlachetnia i hartuje, ale też autotematyczna refleksja nad sensem powrotu do filmowych korzeni oraz dobrotliwa kpina z kina znanego u nas pod nazwą Kina Nowej Przygody i jego ogranej konwencji. Pojawia się tu nawet – wyrażona z dystansem – formuła autoafirmacji, w której Zemeckis szelmowsko mruga do nas okiem, sięga do pawlacza i wlatuje na ekran znanym skądinąd samochodem ze skrzydlatymi drzwiami. Jest zatem „Witajcie w Marwen” wobec tradycji usytuowane nieco w poprzek, nie traktuje siebie do końca serio, ale nie jest to komponent sensu stricte wywrotowy czy wymyślna gra z odbiorcą. Fabuła aktorska w mariażu z animacją wyznacza wszak cechy oraz granice pierwszego związku Zemeckisa z kinem atrakcji: gwałtowne zwroty akcji i wyjątkowe zbiegi okoliczności, nieprawdopodobne niebezpieczeństwa i sytuacje pozornie bez wyjścia. Jest to obraz intensyfikujący zdarzenia i znaczenia, pulsujący formą zaczerpniętą z klasycznych wzorców przygodowej fantastyki, a co pewien czas chwytający się tonów łzawych i zabawnych: scen komicznych opartych na dowcipie słownym lub sytuacyjnym, które zmierzają do tego, aby wszystko skończyło się szczęśliwie i zgodnie z tradycyjnymi wartościami. Tyle że w kinie Zemeckisa nastąpiło dziwne przewartościowanie w rozmaitych dziedzinach życia.
Coś się stało z wyobraźnią czarodzieja mojego dzieciństwa, bo świat najwyraźniej przestał być dla niego pudełkiem czekoladek, w którym trudno było zgadywać, na co się trafi. Dziś zachowanie jego bohatera ciężko oceniać w kategoriach wzbogacającej nauki, uszlachetnienia czy realnego poszerzenia granic widza – budzi raczej wątpliwości natury etycznej. Taki podejrzliwy sygnał uruchomić się powinien w widzu na początek na widok szowinistycznych fantazji i wyobrażeń Hogancampa, które powinny raczej zostać skonsultowane ze specjalistą, niż domagać się filmowej gloryfikacji. Jest coś okrutnie niepokojącego w formach kreatywnej ekspresji i wizjach bohatera o strzelających do siebie lalach, a jeśli „Witajcie w Marwen” miało zdefiniować, kim jest silna kobieta, to prężna naga pierś z kawałka plastiku jest symbolem chybionym. Tymczasem mamy 2019 rok, a uproszczone, antyfeministyczne wizerunki „laleczek” Hongancampa pęczniejące pod wpływem nowych technologii zostały potraktowane zestawem absolutnie pulpowych efektów specjalnych. Wyobraźnia Zemeckisa zawsze ciążyła w kierunku różnych odmian fantastyki, w tym przypadku jego wizja wyraźnie zachodzi pleśnią. A przecież w ogóle nie o to chodzi.
Gdyby oskubać ten film z niepotrzebnych ornamentów, może łatwiej byłoby dostrzec coś, co jest sednem. „Witajcie w Marwen” nie wydaje mi się filmem kompletnie złym, kuleje raczej w części toy niż story, choć i ta nie rekompensuje wszystkiego, pozostawiając spore pole do życzenia. Co tu dużo kryć – jak na pozycję, która miałaby snuć diagnozę wokół historii prawdziwej, doskwiera tu brak podstawowych, narzucających się tematów, z których główny powinien sprowadzać się do utrzymywania człowieka w zasięgu wzroku, a niego jego tracenia. Zemeckis nie pokusił się o wpisanie na listę beneficjentów samego Hogancampa. W filmie, w którym stawką winny być jego psychologiczne rozterki, walka wewnętrzna, przemiana wreszcie, ludzie z krwi i kości pojawiają się tylko przy okazji, zasłonięci krzywo położoną przykrywką kiepskiego CGI. Film Zemeckisa zdaje się wyprany z napięcia i emocji, ekscytacji i strachu właściwego temu wstrząsającemu dramatowi. W tym kinie łzy powinny być prawdziwym znakiem wzruszenia, a sercu przydałoby się łapanie mimowolnych skurczy. „Forrest Gump” pokazał, że po dwudziestu pięciu latach od premiery wciąż można poczuć to absolutnie magiczne „coś”. Cóż, ostatnia dekada kina, w której historie powstają w służbie efektom wizualnym, a nie na odwrót, niektórym wyraźnie nie służy.
„Witajcie w Marwen”
reż. Robert Zemeckis
premiera: 1.03.2019