Szesnaście lat – tyle czasu zabrało grupie z Melbourne wydanie drugiej płyty. To gigantyczna wyrwa w dyskografii. Gdy Australijczycy wydawali swój debiut, żyliśmy w kraju rządzonym przez panów Kwaśniewskiego i Buzka, stacje radiowe katowały nas „Lornetką” i „Słodyczami” Golec uOrkestra, a największym zmartwieniem zachodniej części Europy była choroba wściekłych krów. Nie było jeszcze Gadu-Gadu, telefony komórkowe były rzadkością, a z internetem łączyliśmy się przy akompaniamencie tajemniczych, kosmicznych odgłosów mających swoje źródło gdzieś w brzuchach modemów. Szesnaście lat. Dystans dzielący obie płyty fascynuje i ze świecą szukać recenzji „Wildflower”, w którym kilkanaście lat milczenia nie byłoby punktem wyjścia i głównym, a przynajmniej najczęściej przywoływanym kontekstem. Co robili przez ten czas? Jak zmieniła się ich muzyka? Jak brzmi w nowej rzeczywistości?
Metoda jest wciąż ta sama – muzyka The Avalanches to znów recykling dźwięków i związanych z nimi wspomnień. Podobnie jak debiutanckie „Since I Left You”, ich najnowsza płyta utkana jest z zawrotnej liczby sampli. Dźwięki umieszczone na „Wildflower” to w większości zapomniane skarby wykopane z przeszłości podczas przetrząsania muzycznych antykwariatów, wyselekcjonowane, wypreparowane i precyzyjnie dopasowane do całości. W przeciwieństwie do „Since I Left You”, sporo tu również cytatów łatwo rozpoznawalnych – z Bee Gees, Beatlesów, Queens of the Stone Age czy Paula McCartneya. Wciąż jest to muzyka zarówno radosna, jak i melancholijna, taneczna i nieoczywista. Utwory nadal płynnie przechodzą jeden w drugi, choć tym razem podział na tracki jest mniej umowny. Wynika to prawdopodobnie z bardziej piosenkowej struktury utworów, ale przede wszystkim z większej różnorodności materiału zapisanego na „Wildflower” w porównaniu do tego, czym The Avalanches podbijali świat w 2000 roku. Mamy tu soul i hip-hop (przyjemne, żywiołowe „Because I’m Me”), zgrabne disco („Subways”), subtelniejsze i nieco melancholijne „If I Was a Folkstar” i rozmarzone „Colours”.
Wrażenie robi też długa lista zaproszonych gości (m.in. MF Doom, Ariel Pink, Kevin Parker, Toro y Moi, Jonathan Donahue, Father John Misty, Jennifer Harrema z Royal Trux czy Warren Ellis – brodaty multiinstrumentalista szerzej znany ze współpracy z Nickiem Cavem w Grindermanie i Bad Seeds). Trzeba uczciwie przyznać, że ta liczna gromadka nie stanowi o kształcie płyty, a część z zaproszonych gości odegrała role wręcz epizodyczne.
Na osobną uwagę zasługuje singlowy „Frankie Sinatra” z gościnnym udziałem MF Dooma. Mówiąc krótko: utwór irytuje już przy drugim odsłuchaniu. Przy trzecim pojawia się trwały nawyk szybkiego przełączania do następnego utworu; czwartej próby już nie ma. Warto jednak rzucić okiem na teledysk, który w pewien sposób nawiązuje do poprzednich klipów The Avalanches: „Since I Left You”, a szczególnie „Frontier Psychiatrist”. Sporo się na nich dzieje. Zupełnie jak na „The Less I Know The Better” Tame Impali, „Moth Wings” grupy Pond czy klipach innych rodaków The Avalanches, na przykład tych grających kiedyś w Grindermanie („Mickey Mouse & Goodbye Man”). Nie wiem, jaki jest skład żółtego drinka z teledysku do „Frankie Sinatra” i co na co dzień pijają Australijczycy. Cokolwiek to jednak jest, daje imponujące efekty uboczne.
The Avalanches, „Wildflower”
Sing Sing Studios
2016