Im dłużej mieszkałam w Paryżu, tym dłużej milczałam w odpowiedzi na pytanie: „No to jak jest w tej Francji naprawdę?”. Bo co powiedzieć, jeśli każdą uwagę można skontrować celnym „ale”. Jest pięknie, ale… Jest bezpiecznie, ale… Warto zamieszkać, ale… W dodatku Paryż to silne centrum, które samolubnie wchłania intelektualno-finansowy potencjał peryferii. Trudno uznać taką stolicę za reprezentatywną dla całego kraju. Tym bardziej że Francję zamieszkuje blisko 68 milionów osób (za Insee.fr), a jej granice sięgają daleko poza kontynentalną Europę. Z naszej perspektywy terytoria DROM-COM[1] rozsiane są po najodleglejszych zakątkach świata. Lektura „Wrzenia” Anny Pamuły nie pomogła w znalezieniu prostych odpowiedzi na proste pytania. Jak jest we Francji? Wrze. Ale…
Reportaż Pamuły przypomina kolaż. Dzieje się dużo, nielinearnie, kadry następują po sobie bez wyraźnych związków przyczynowo–skutkowych. Rozdziały można by czytać w dowolnej kolejności. A jednak przez warstwy pozornie niezależnych od siebie historii przebija uporczywie powracający motyw – pragnienie przynależności. Wspólna dla tych kilkudziesięciu obrazów jest także rama – état-nation. O politycznej strukturze modelującej codzienne praktyki bohaterów autorka nie pisze wprost. Zresztą kolaż jest na tyle bogaty, że przy pierwszej lekturze strategie państwa-narodu trochę nam nawet umykają. Narracje uwodzą jak wszystkie dobrze opowiedziane historie o życiu. Zatapiamy się w codziennościach, niby nie naszych, a jednak – gdyby nie miały obcobrzmiących imion – mogłyby być swojskimi cząstkami najbliższego mikroświata.
Nawet kiedy Pamuła wgryza się w problemy społeczno-polityczne wielkiego kalibru, zawsze przyglądamy się im z pozycji obserwatora „przytulonego” do wspólnot albo bardzo konkretnych jednostek. Na szeroko pojęte instytucje, na mechanizmy państwowe patrzymy ich oczyma. Jeśli mowa o systemie edukacji – słuchamy nauczycielki z podparyskiego ZEP-u[2]; jeśli o polityce – bierzemy udział w lokalnych zebraniach; jeśli o rasizmie lub antysemityzmie – poznajemy doświadczenia Żydów, muzułmanów, czarnoskórych Francuzek; jeśli o napięciach międzykulturowych – towarzyszymy pracy mediatorów; jeśli o terroryzmie – docieramy do rodzin dżihadystów. Zamach z 2012 roku w Tuluzie znamy z mediów doskonale. Ale i tu autorka dobiera się do jego najgłębszej tkanki, zostawiając w tle dziennikarski szum. Pozwala nam natomiast podsłuchać niemal intymną rozmowę Mohammeda Meraha z francuskim negocjatorem. Rozmowę zaskakującą, filozoficzno-religijną, uprzejmą. Cichną uroczyste przemowy polityków, międzynarodowe deklaracje. Śledzimy za to słowa i emocje zdruzgotanych bliskich, nie tylko ofiar, ale i oprawcy.
Obszerna relacja Pamuły poświęcona zamachom terrorystycznym we Francji wywiera chyba największe wrażenie. Sposób, w jaki autorka snuje kolejne wątki, dobrze ilustruje jej reporterską strategię: ustawić odbiorcę w niewygodnej pozycji, wcisnąć między obcych tak, by przyjrzał się dokładniej temu, na co być może wcale nie ma ochoty. Pamuła wysuwa więc na pierwszy plan tych, którzy zwykle nie istnieją w narracjach o terroryzmie – zatroskane matki, rozżalone rodzeństwo, przerażonych krewnych zamachowców. Figurze zbrodniarza zostaje przywrócony kontekst, który znacznie komplikuje wyobrażenie o zradykalizowanych islamistach.
Narrację o Francji, utkaną z drobnych życiorysów, spina bohater zupełnie zwyczajny. Zwyczajny w tym sensie, że pozbawiony oficjalnego mandatu na diagnozowanie społeczno-politycznej kondycji kraju. Ibrahim, informator autorki i chyba jej dobry znajomy, odgrywa w reportażu najważniejszą rolę. Jest ironicznym, choć wrażliwym komentatorem francuskiej rzeczywistości. „Słuchałem wczoraj jakiegoś białego Francuza w telewizji, który mówił, że nie chce uchodźców, bo mu pracę zabiorą – zaczyna. – I tak sobie pomyślałem: jeśli imigrant bez żadnych kontaktów, bez forsy, bez doświadczenia i nawet nieznający języka jest w stanie zabrać temu facetowi pracę, to on chyba powinien zmienić zawód”. W innym miejscu Ibrahim dyskutuje z Pamułą na temat swojego zaangażowania w lokalną politykę. „A jakie to ma znaczenie, lewica czy prawica? Mógłbym startować nawet z listy Frontu Narodowego. Dlaczego niby my, Arabowie, mamy głosować na lewicę? Oni nas wykorzystali w przeszłości, obiecali mieszkania socjalne i zapomogi tylko po to, żeby zgarnąć nasze głosy, ale przecież jesteśmy Francuzami, możemy robić to, co chcemy”. Ibrahim patrzy na Francję i puka się w czoło. Czasami brzmi jak jedyny, który zrozumiał, że król jest nagi. Być może z blokowisk na paryskich przedmieściach, z dystansu, widać więcej?
Czytanie o problemach Francji przypomina wertowanie katalogu bolączek współczesnego świata. Część z nich wynika zapewne z obranych metod zarządzania krajem. Z częścią borykają się raczej wszystkie państwa europejskie. We Francji wrze, ponieważ reagują ze sobą światy nie do końca dla siebie zrozumiałe. Mieszanki tradycji, światopoglądów, języków, klisz bywają nie do przewidzenia. Już sam przegląd instytucji działających na terenie Francji, o których opowiada nam Pamuła, wystarczy, aby zrozumieć rozmach francuskiego wrzenia. Wraz z autorką poznajemy na przykład: działające od trzydziestu lat stowarzyszenie Femmes Relais – Médiatrices Interculturelles (Sztafeta kobiet – mediatorki międzykulturowe); stowarzyszenie Conviventia Conseil, które doradza francuskim przedsiębiorstwom, jak rozwiązywać konflikty religijne; stowarzyszenie GAMS, zaangażowane od 1982 roku w walkę z przemocą dotykającą kobiety i dziewczynki (a szczególnie z tradycyjnymi, szkodliwymi praktykami, takimi jak obrzezanie i przymusowe małżeństwa); organizację SOS Attentas, która od 1986 roku pomaga uzyskać odszkodowania ciężko rannym ofiarom zamachów terrorystycznych; Fonds de Garantie des Victimes des actes de Terrorisme et d’autresinfractions (Fundusz gwarancyjny dla ofiar ataków terrorystycznych i innych czynów przestępczych), wspierający finansowo poszkodowanych; Salon du Départ – targi w Paryżu, podczas których francuscy Żydzi mogą zdobyć praktyczne informacje, jak opuścić Francję i rozpocząć nowe życie w Izraelu. Czasami zdaje się, że codzienność trzymają w ryzach właśnie te instytucje, które budują pomosty. Tłumaczą „inność”. Przecierają szlaki we francuskiej rzeczywistości tym, którzy trafiają do niej z zewnątrz. Ale też oswajają francuskich obywateli z językami innych kultur. Wreszcie dają po prostu punkt oparcia wszystkim czującym, że ich miejsce jest gdzieś „pomiędzy”.
Oczywiście, na żaden z kłopotów francuskiego społeczeństwa nie ma jednego lekarstwa. A kiedy już mamy wrażenie, że dotarliśmy przynajmniej do źródła wrzenia, Pamuła subtelnie wprowadza nowy głos sprzęgający się z gładkimi wyjaśnieniami. Dzieje się tak na przykład, gdy prawniczka z CAMS[3] (Komisja ds. zniesienia okaleczenia seksualnego) wyznaje: „zmieniła się sytuacja imigrantów we Francji: kiedyś się asymilowali, teraz zamykają się w religijnych wspólnotach. Są coraz bardziej radykalni”. Na tę niechęć do asymilacji chętnie byśmy przystali, póki nie usłyszymy młodej Francuzki pracującej w korporacji w bogatej, paryskiej dzielnicy: „Każdego ranka listonosz wręcza mi pocztę, uważając, że skoro jestem czarna, to jestem sekretarką. […] Jak jest się czarnym we Francji, to białym trzeba tłumaczyć: urodziłam się we Francji, ale rodzice są z Senegalu. Oddychają wtedy z ulgą, wszystko w porządku”.
Gdy przedrzemy się przez gęsto utkane zależności, jakie odsłania przed nami reportaż, zaczynamy rozumieć, że tytułowy stan balansowania na krawędzi to dla Francji constans. Trudno o inny klimat w kraju patchworkowym. Codzienność napędzają tam bowiem nieustanne negocjacje, a gdy wyobrażenia o „właściwym porządku” przestają być do pogodzenia, zaczyna wrzeć. Czasem kipi tylko lokalnie: w szkołach, zakładach pracy, rodzinach wieloetnicznych, lokalnych stowarzyszeniach i partiach. Czasem para bucha na cały kraj, jak po ogłoszeniu kontrowersyjnych reform czy po zamachach terrorystycznych. Rzadko jednak autorka oddala się, aby objąć pejzaż w makroskali. To, co moglibyśmy nazwać „problemami Francji”, rozpoczyna się od prywatnych dramatów. Właśnie do nich dociera autorka, aby oddać głos wszystkim, którzy krzątają się na zapleczu wielkiej Republiki i praktykują po swojemu, w codziennym rozgardiaszu, wzniosłe idee liberté, égalité, fraternité.
„– Na kogo głosowałeś? – Na Marine Le Pen. Niech wreszcie wyrzuci z Francji imigrantów. […] Najlepiej, żeby pozbyła się algierskich lekarzy, którzy jeżdżą na taksówce w Paryżu. Gorzej, gdyby wszystkich muzułmanów przepędziła, łącznie z nami. – Trudno. Francja i tak zmierza w złym kierunku. – Zgadza się. Nawet imigranci chcą wyjeżdżać”. Skąd w nich ta niechęć? Autorka podsuwa kilka tropów, choć pewnie żaden z nich nie wyczerpuje tematu. Tym jednak, co łączy „imigrantów” i „nie-imigrantów”, jest tęsknota za przynależnością. W reportażu poznajemy Arabów, Żydów, czarnoskórych Francuzów, którzy – bez względu na lata spędzone we Francji – nadal czują na sobie pogardliwe spojrzenia i żyją z piętnem podejrzanych obcych. Poznajemy też tak zwanych Francuzów rodowitych, którzy z kolei nie odnajdują się we „własnym kraju”, w nowych, wielokulturowych układach. Poznajemy wreszcie tych, którzy pewnego dnia postanawiają spakować cały swój dobytek i powrócić do ojczyzn rodziców lub dziadków. Pewnie podpisaliby się pod słowami czterdziestopięcioletniego Thierry’ego Levy’ego: „Ja i Francja to historia pewnej miłości. Człowiek jest zakochany, ale lata mijają i bierzemy rozwód”. Levy, jak informuje nas Pamuła, emigruje do Izraela. Zachowuje jednak oba paszporty, francuski i izraelski.
Pragnienia bohaterów reportażu zdają się rozpięte pomiędzy dwoma biegunami. Z jednej strony głód „bycia sobą” we Francji. Z drugiej – tęsknota za „byciem wreszcie Francuzem”. Tylko kim jest ten nieco fantazmatyczny Francuz? Odpowiedź układa się niemal sama – Francuz to ktoś, kto znikąd nie musiał przybywać. Kto nigdy nie musiał wkładać wysiłku w „poczucie się” pełnokrwistym mieszkańcem Francji.
Jest coś uderzającego w wyznaniach „Moim marzeniem było stać się Francuzką” lub „Nie chcę być dla Francuzów taka jak imigranci chuligani”. Subtelny proces budowania tożsamości przeniknięty jest pewną społeczną presją. Spojrzenie na nią przez pryzmat francuskiego état-nation bardzo ciekawie naświetla cały problem. Co prawda mechanizmy państwa-narodu (szczególnie jego pozycja w zglobalizowanych układach i konfliktogenna etnopolityka) są tematami na dużo szerszą dyskusję, ale przyjrzyjmy się chociaż ogólnym rysom całej koncepcji.
Powołuje się ona na „tradycję demosu, państwa prawa nad zwyczajami narodu, czym Francuzi uzasadniają politykę asymilacji wszystkich jej obywateli do uniwersalnej kultury i cywilizacji, do powszechnych niezbywalnych praw człowieka”[4]. Maksyma „Państwo to ja” od trzech stuleci rozbrzmiewa echem w pracy francuskich organów państwa. Program jedności narodowej, unifikacji lingwistycznej i laickiej oświaty zrodzony z myśli rewolucji francuskiej, a poprzedzony ambicjami dynastii Burbonów, wdrażany jest na przekór rzeczywistym, bardziej skomplikowanym układom społecznym. Trudno odmówić aktualności spostrzeżeniom Marcina Kuli: „Kraj ma być podzielony według centralnie uregulowanego podziału administracyjnego, niszczącego tradycyjną odrębność różnych regionów, […] w kraju ma panować jedna miara, ścinać ma głowy jedna gilotyna”[5]. Słowem, ma panować jeden słuszny model „narodowego obywatela”. We Francji jest to Francuz, „nawet wówczas, gdy jest on Bretończykiem, zaś poczucie innej przynależności narodowej to sfera prywatności obywatelskiej”[6]. Do tego przepastnego worka „prywatności obywatelskiej” trafia we Francji wszystko, z czego nie da się już zlepić prawdziwego Francuza.
Oczywiście, w relacjach z „Wrzenia” pojęcie état-nation nie pada wprost. Nie musi. I bez nazywania cicho pracujących mechanizmów rozmówcy autorki doskonale czują presję niewidocznej struktury. „FN [Front Narodowy] zrobi porządek z tymi, którzy nie chcą się asymilować”; „Ja robię wszystko [aby się zintegrować]. Jestem uczciwa, ciężko pracuję jako opiekunka do dzieci. I oni [FN] będą za to nagradzać”. Tylko czy proces integracji kiedyś się kończy? W którym momencie „ciężko pracujący, uczciwi obywatele” zaludniający narracje Pamuły odetchną z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku? Kiedy Guy Sorman uświadamia nam, że we Francji pierwszymi „emigrantami” były lokalne ludy terytorialne „które rozgnieciono w moździerzu, którym nie pozwolono przetrwać w ich kulturze i językach, co najwyżej w stanie nieznośnej francuszczyzny, którą należało tolerować”[7], to zaczynamy rozumieć, czyj los mogą podzielić wszyscy napływający do kraju. États-nations z wyrafinowaniem operują narzędziami przemocy symbolicznej, aby utrzymać narodowe status quo. W przypadku Francji mówi się nawet o multikulturalizmie à la française. Model ten zakłada, owszem, promowanie polityki równościowej, ale poprzez eliminowanie różnic tożsamościowych uznanych za konfliktogenne, takich jak pochodzenie, wyznanie, środowisko zawodowe[8]. Gdy z ust jednego z bohaterów pada: „nie chcę imigrantów, jest nas za dużo”, czujemy, że mechanizm działa bez szwanku.
A jednak nie zawsze. Idea państwa-narodu coraz gorzej znosi zderzenia z rzeczywistością. Reportaż Pamuły to kolejny głos przemawiający za kruszejącymi podwalinami francuskiej polityki. Doskonale widzimy to na przykładzie systemu edukacji oraz odgórnie formułowanej instrukcji „właściwej asymilacji”.
Pierre Bourdieu jako pierwszy targnął się na francuski mit edukacji. Wykazał, że system edukacji wcale nie sprzyja znoszeniu nierówności społecznych, choć promowany był przez władzę jako układ o egalitarnym charakterze. Chluba narodu okazała się kolejną machiną reprodukującą struktury klasowe, a więc przywileje elit.
Od pionierskich badań Bourdieu minęło ponad sześćdziesiąt lat. Tymczasem świadectwo nauczycielki z ZEP-u jest pełne tej samej goryczy, jaka towarzyszyła odkryciom socjologów z ubiegłego stulecia. Szkoły-getta w ZEP-ach nie znalazły klucza, aby dotrzeć do młodzieży z rodzin nieuprzywilejowanych społecznie i ekonomicznie. Z relacji nauczycielki wynikałoby, że przyczyna wcale nie leży w wyjątkowej beznadziejności przypadku. Zawodzi raczej niekompetentna, bierna kadra nauczycielska oraz polityczni ideolodzy układający program nauczania bez głębszej i praktycznej znajomości imigranckich środowisk. Aby poszerzać horyzonty i wręczać młodym ludziom narzędzia do samodzielnego funkcjonowania we francuskich realiach, potrzeba czegoś więcej niż wpisania ich do urzędowej rubryki „strefy edukacji priorytetowej”.
Drugi punkt krytyczny związany jest z promowanym modelem asymilacji. Za wzór stawia się bowiem „abstrakcyjnego obywatela, który pozostawia swoje przebranie i cechy szczególne na granicach republikańskiej przestrzeni publicznej, aby stanąć przed państwem samotnie, będąc pozbawionym płci, pochodzenia czy religii”[9]. Wymóg niezmąconej neutralności nie sprawia, że przybywający do kraju lepiej się integrują. Albo inaczej – zachowanie „cech szczególnych” niekoniecznie musi tę integrację uniemożliwiać. Tym jednak, co przeszkadza w spotkaniu światów „stąd” i „stamtąd”, jest bez wątpienia gettoizacja.
Losy rozmówców Pamuły są doskonałą ilustracją wniosków płynących z badań antropologii migracji. Łączy nas nie tyle odebranie edukacji w ramach jednego systemu (chociaż oczywiście rola szkoły w procesie integracji jest ogromna), ile przeżywane „tu i teraz”: przebywanie we wspólnych strukturach, drobne strategie codziennego życia, które sprawiają, że stajemy się dla siebie zrozumiali. Dobra adaptacja byłaby nabyciem zdolności do negocjacji, a więc do „poruszania się w przestrzeni różnych kodów i wymyślania zadowalających połączeń między nimi”[10]. Wspaniały popis swobodnego godzenia kulturowych strategii daje Ibrahim podczas lokalnego spotkania z prawicowymi politykami. „Myślałaś, że nie umiem gadać tak jak oni? Że nie umiem mówić porządnie po francusku? […] Przemycam dla nich trochę języka ulicy, jak te dziadki się cieszą! Że niby przyjaźnią się z eksprzestępcą, to ich podnieca! Strzelają ze mną selfie, bo chcą zapunktować u znajomych i potencjalnych wyborców […]. Dla mnie to gratka, bo każda partia musi mieć swojego Araba i czarnego, choćby do telewizji, a ja nie mam nic przeciwko. Zobaczysz, że za trzy lata będę dla nich pracował. 2,5 tysiąca na konto – tylko o to mi chodzi”.
Po lekturze reportażu Anny Pamuły pozostajemy z jeszcze większą liczbą pytań niż na początku. Obraz niepokojąco się rozmazuje. Ze słusznym podejrzeniem zaczynamy wsłuchiwać się w wytarte frazy medialnego dyskursu. Jedność i niepodzielność Francji? Wolność, równość, braterstwo? Zagrożenie ze strony islamu?
Francja nie potrzebowała „imigranta” czy „islamu”, żeby gwałtownie podnieść temperaturę społeczno-politycznego życia. Wystarczy przypomnieć spięcia z jej własnymi mniejszościami językowymi: działalność Frontu Wyzwolenia Bretanii, ETA, terrorystów korsykańskich; skandale wokół brutalnej policyjnej przemocy wymierzonej w Basków. Francja nadal nie ratyfikowała Europejskiej karty języków regionalnych lub mniejszościowych. Do dzisiaj też nie podpisała Konwencji ramowej o ochronie mniejszości narodowych, uznając ją za sprzeczną z konstytucyjnym zapisem o Francji „jednej i niepodzielnej”. Z najnowszej historii trzeba oczywiście wspomnieć o ruchach żółtych kamizelek. Czy liczba ognisk zapalnych świadczy już o szczególnie niepokojącej spécificité française? Czy dodanie dylematów związanych z międzynarodowymi falami imigracji do listy starych, wewnętrznych sporów znacząco pogarsza francuski klimat?
Patrząc na Francję, a zwłaszcza patrząc przez pryzmat opowieści Pamuły, nie potrafimy oszacować ryzyka wrzenia. Czy jest to proces całkowicie normalny, typowy dla państw zamieszkałych przez mniejszości? Czy może jednak wrze, ponieważ zachodzą groźne, nieprzewidywalne reakcje, które skończą się katastrofą? Tak jak w przypadku przegrzania cieczy. Wystarczy drobne zaprószenie pozornie niezmąconej wody, aby ta gwałtownie buchnęła gorącą parą i wystrzeliła kroplami wrzątku.
Pozostawienie czytelnika bezradnego, wytrącenie mu z rąk argumentów-frazesów jest najlepszą rzeczą, jakiej może dokonać reportażysta.
Anna Pamuła, „Wrzenie. Francja na krawędzi”
Wydawnictwo Agora
Warszawa 2020
[1] Po reformie z 2003 r. nazwę DOM-TOM (Départements d’Outre-Mer et Territoires d’Outre-Mer) zmieniono na DROM (Départements ou Régions français d’Outre-Mer) oraz COM (Collectivités d’Outre-Mer). Do DROM należą: Martynika, Gwadelupa, Gujana, Réunion, Majotta. Do COM: Polinezja Francuska, Saint-Pierre-et-Miquelon, Wallis-et-Futuna, Saint-Martin, Saint-Barthélémy.
[2] ZEP – Zone d’éducation prioritaire (strefa edukacji priorytetowej). Należą do niej szkoły dla młodzieży z tzw. obszarów wrażliwych.
[3] Commission pour l’Abolition des Mutilations Sexuelles, założona w 1982 r.
[4] W. Żelazny, Francja wobec mniejszości narodowych. Etniczność, etnopolityka, etnosocjologia, Tyczyn 2000, s. 36.
[5] Ibidem, s. 35.
[6] Ibidem, s. 37.
[7] Ibidem, s. 49.
[8] Zob. prace R. Le Coadic, „Les »minoritésnationales«: versunretourdurefoulé?”(2009) i A. Aterianus-Owanga, S. Musso, „Introduction. Anthropologie et migrations: mises en perspective” (2017).
[9] A. Aterianus-Owanga, S. Musso, ibidem, tłum. własne.
[10] J.-N. Ferrié, G. Boëtsch, „L’immigrationcommedomaine de l’anthropologie”, tłum. własne.