Sławomir Shuty wyciąga jak królika z kapelusza węgierskiego szamana, który pomaga mu przeżyć ciążę żony. W „Taltoszu” opowiada o tym i o swojej impotencji twórczej, a przy okazji nieco bełkocze.
Czytając prozę Sławomira Shutego, a także jego komiksy – lub bezpieczniej mówiąc: twory komiksopodobne – miałem nieodparte wrażenie, że obcuję z łagodną grafomanią. Szlachetną, wyrastającą z buntu wobec byle jakiej rzeczywistości i z chęci opowiedzenia o niej za pomocą charakterystycznego dla niej języka, ale jednak literacką i obrazkową hucpę. W uhonorowanym dawno temu Paszportem Polityki „Zwale” autor chwytał w locie istotny kawałek kapitalistycznej rzeczywistości, ale zarazem irytował zabiegami literackimi szytymi bardzo grubymi nićmi, pretensjonalną ironią, nieznośnymi cytatami z reklam, modlitw i piosenek. Z kolei w pozostających na pograniczu fotokomiksu i okołoartystycznego happeningu „Batonach” bełkotliwe i nieuczesane myśli zbyt często imitowały grubszy sens albo zbyt szczelnie go przykrywały, a obraz był w mininarracjach Shutego dodatkiem i tłem dla ciągów tekstowych. Owszem, można tworzyć sztukę dla zgrywu i wykorzystywać w niej zasłyszane urywki zdań, fragmenty gazet oraz inne skrawki rzeczywistości. Mam jednak wrażenie, że w tej poetyce o wiele bardziej wiarygodny jest choćby poznaniak Wojciech Bąkowski, również lepiący swoje opowieści z codziennej tandety i również wyróżniony swego czasu przez „Politykę”. Jego „penerskie” spojrzenie jest świeższe niż to prezentowane przez nowohucianina.
Mimo tego trzecia odsłona „Batona”, czyli „Taltosz”, budzi moją umiarkowaną sympatię. W użytym na początku pojęciu „twory komiksopodobne” nie ma nic pogardliwego, po prostu zaznaczam, że utwory Shutego ledwo mieszczą się w tradycyjnych ramach tego medium. Lepiej może mówić o elementach komiksu wykorzystanych w inny sposób? Fakt, że czuć tu namiastkowość, niepełność opowieści i ma się wrażenie, jakby – mówiąc obrazowo – Shuty używał w swojej narracji tylko urywanych zdań, które za każdym razem coś znaczą i komunikują, ale mogłyby znaczyć jeszcze więcej. Trochę wygląda to na niedbalstwo i niedopracowanie, ale najwyraźniej taki był zamysł, choć nie usprawiedliwiałbym mojego poczucia pustki po lekturze poetyką. Ta ostatnia nieco intryguje i udziwnia niespecjalnie głęboki przekaz „Taltosza”. Shutemu ogólnie chodzi o depresję ciążową, którą przeżywa niespełniony pisarz, oczekując narodzin potomka. Druga rzecz to twórcza niemoc literata, od czasu do czasu przerywana niby genialnymi pomysłami na przewodnik turystyczny, ale często też przybierająca formę taplania się w bełkocie połamanych i pomiętych zdań. Te przeżycia wiodą bohatera gdzieś poza cywilizację i społeczny ład. Tak trzeba odczytywać palenie magicznych ziół i obcowanie z pochowanymi po lasach duchami i czarownikami, takimi jak tytułowy Taltosz. Shuty wyjaśnia we wstępie, że odwołuje się do szamańskiej tradycji rodem z Węgier, która wyjątkowo długo przetrwała w Europie. Wszelkie zwidy, unaocznione na planszach „Batona III”, tworzą wielką słowno-obrazową metaforę, odnoszącą się do niepokoju mężczyzny doświadczającego nowej, znaczącej sytuacji w życiu. Trafną metaforę.
Wydaje się, że przyszły ojciec histeryzuje bardziej niż jego kobieta. Być może właśnie w przyznaniu się do tego faktu i dekonstruowaniu wizerunku silnego mężczyzny Jakub Woynarowski widzi ekshibicjonistyczną szczerość, o której napisał w notce na tylnej stronie okładki. W końcu Shuty przyznaje, że mówi o sobie. Przy tej okazji trzeba zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, Shuty jest tutaj chyba tak samo ekshibicjonistyczny jak zwykle w swoich utworach. Nie jestem w stanie go czytać bez poirytowania, ale za dobrą monetę biorę u niego to, że rozbija także stereotypy płciowe, choć robi to za pomocą bardzo przewidywalnych chwytów. Niemniej – to już coś. Drugie zastrzeżenie to fakt, że Shuty jednak nie odkrywa się aż tak bardzo, jakby się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Mimo podtytułu, mówiącego, że opowieść jest oparta na faktach, autor tylko wpisuje ją w ramy swojej biografii, a nie zwierza się wprost odbiorcy ze swojego życia (lub jego fragmentów). Cały czas pozostaje skrzętnie ukryty, opowiada o jakichś abstrakcyjnych odczuciach mogących odnosić się do sytuacji oczekiwania narodzin potomka, ale także do innych zdarzeń. Niby mówi o sobie, umieszcza swój wizerunek, ale tak jakby mówił ogólnie. Pod zasłoną dymną trochę umyka konkret.
A za czym Shuty ukrywa siebie i swoje uczucia? Za fragmentami rzeczywistości (takimi jak znaki drogowe czy zdjęcia znanych ludzi powycinane z gazet), popkulturowymi wyobrażeniami katastrofy, łączy fotografię z uproszczonym przekazem graficznym. Z jednej strony, można powiedzieć, że to najbardziej autentyczny sposób mówienia o sobie i własnych pragnieniach pomieszanych ze śmieciową rzeczywistością. Skoro człowiek jest zanurzony w tej rzeczywistości, to rekwizyty z nią związane (przejęte w całości bądź tylko w częściach) są najbardziej oczywistym wyborem. Z drugiej strony, to całe wyklejanie kolaży, komentowanie własnych stanów duchowych za pomocą kolejnych pól gry w chińczyka sprawia wrażenie, że Shuty chce oderwać opowieść od swojego życia, które – jak sądzę – poza sferą odpadków ze świata ma jeszcze jakiś inny poziom. Trochę to paradoksalne, gdy weźmie się pod uwagę, że autor wykorzystuje w utworze przede wszystkim własne fotografie. A jednak tworzy ironiczny dystans, wstawia szybę między siebie i odbiorcę. Ja czuję tę szybę, pozę ekshibicjonisty. Fakt, że autor kreuje świat swojej opowieści, bardzo rzuca się w oczy – dużo bardziej, niż gdyby zastosował jednolitą technikę narracyjną, jakąś formę stylu zerowego albo powiedział coś wprost. Zatem ostrożnie z takimi sądami o szczerości, bo bardzo dużo tu pozorowania i chowania się za stertą cywilizacyjnych śmieci. Oczywiście nic w tym złego.
Sławomir Shuty, „Baton III. Taltosz. Historia oparta na faktach”
Korporacja Ha!art
Kraków 2012