Archiwum
19.11.2013

Tata siedział w śmiertelnej koszuli

Anka Grupińska
Literatura

Nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się właśnie książka „12 żydowskich opowieści”, nad którą patronat objął e.CzasKultury.pl. Prezentujemy fragment rozmowy autorki z Anną Lanotą, „Wyjdź, Haniu, stamtąd i powiedz wszystkim, że to jest na śmierć”.

Urodziłam się w Łodzi w 1915 roku. Byłam najstarszym dzieckiem i jedyną córką. Miałam trzech młodszych braci. Najstarszy z nich nazywał się Cwi Rottenberg, ale mówiliśmy na niego Rysiu. Urodził się w 1917 roku. Pamiętam, jak zaczął chodzić. Mieszkaliśmy wtedy w Skryhiczynie, on obaczył, że koza pędzi po ulicy, i chciał ją dogonić. Rysio ukończył szkołę podstawową w Łodzi i poszedł do technikum włókienniczego. Zrobił tam maturę i zaczął pracować jako desinateur, projektant. Desinateur rysuje wzory, jak tkać materiał. Na początku wojny ożenił się z Tusią, nie pamiętam jej nazwiska, i razem z żoną chcieli przejść na Wschód. Złapali ich Niemcy, żona jakoś się wywinęła, a jego aresztowali. Trzymali go cały rok na Pawiaku. Kiedy wyszedł z więzienia, poszedł z żoną do getta. Ja go ostatni raz widziałam w szopie szczotkarzy w sierpniu 1942 roku w czasie pierwszej wywózki z getta warszawskiego. Bo ja wtedy wyszłam z getta i dopiero potem się dowiedziałam, że kiedy złapali Tusię do wywózki, to on sam poszedł za nią do wagonu.

Mój drugi brat nazywał się Mietek, ale jego żydowskie imię było Mordechaj. Urodził się w 1920 roku. Skończył szkołę podstawową i zawodową, ale nie pracował przed wojną, nie zdążył. Jako jedyny z moich braci był bardzo religijny. Nie chodził w tradycyjnych szatach, ale był bardzo wierzącym Żydem. Miał też takich kolegów. Mietek był bardzo wrażliwy na muzykę. Nic więcej o nim nie wiem, dlatego bo wcześnie wyjechałam do Warszawy na studia i nie mieszkałam z rodzicami i z braćmi od mojego szesnastego roku życia. W czasie wojny spotykałam go, był w Warszawie i razem z moim starszym bratem pracował u szczotkarzy. Też zginął w pierwszej wywózce.

Miałam jeszcze trzeciego brata, nazywał się Zalman, urodził się w 1924 roku. Mówiliśmy na niego Dzidziuś, bo był najmłodszy z nas. Był bardzo inteligentny. Urodził się chory, trzeba było zaszyć mu coś w kręgosłupie i lekarz, który znał się na tym i zwykle dobrze to robił, akurat jemu uszkodził nerwy. Brat miał potem sparaliżowane nogi, chodził, ale w specjalnych maszynkach. Ale najgorsze było to, że miał bardzo chore serce. Lekarz powiedział moim rodzicom, że on będzie żył do dziewięciu lat. Żył czternaście lat, dostał grypy i umarł w 1939 roku, jeszcze przed wojną.

Nasza rodzina mieszkała na ulicy Pustej w Łodzi, naprzeciwko fabryki Etigona. Byliśmy jedyną żydowską rodziną w tej kamienicy. Sami Niemcy tam mieszkali. Z tymi Niemcami bawiliśmy się na podwórku, na trzepaku. Niemieckie kobiety nie miały nic przeciwko temu, że bawimy się z ich dziećmi. Ale nigdy ani moja mama nie zaprosiła tych dzieci do nas do domu, ani też te dzieci mnie nie zapraszały. Rozmawialiśmy z nimi po polsku. Niemcy mieli gimnazjum niemieckie, tak jak my mieliśmy hebrajskie. Ponieważ gimnazjum miało prawa państwowe do wydawania matury, więc wszystkie przedmioty musiały być po polsku. […]

U mnie w domu mówiło się po polsku. Znam żydowski od babci, ale nie tylko, bo w domu czytaliśmy i polską, i żydowską prasę. Były wtedy dwie duże żydowskie gazety w Polsce: „Moment” i „Hajnt”. Był też „Nasz Przegląd”, żydowska gazeta po polsku. A z polskich gazet czytaliśmy „Głos Poranny”. Mieliśmy bardzo dużo polskich książek, bo moja mama dużo czytała. Jak byłam uczennicą, to mama zapisała mnie do biblioteki. Były wtedy wypożyczalnie prywatne, gdzie trzeba było płacić. My korzystałyśmy z wypożyczalni pani Birencwajg, która mieściła się na ulicy Piotrkowskiej. Pamiętam pierwsze wydanie „Trylogii” Sienkiewicza. To były małe tomiki w twardej zielonej okładce, chyba płóciennej, wychodziły jako dodatek do „Tygodnika Ilustrowanego”. Nie mogłam się od tego oderwać. Pamiętam, że mieliśmy też w domu encyklopedię niemiecką Brockhausa.

Mama prowadziła często mnie i brata do filharmonii. Kiedy do Łodzi przyjeżdżał teatr hebrajski Habima z Wilna, to chodziłam na ich przedstawienia. Do dziś pamiętam nadzwyczajne przedstawienie „Dybuka” Anskiego. Ale u mnie w rodzinie raczej rzadko chodziło się do teatru – to był duży wydatek. Poziom materialny mojej rodziny był średnio-niższy. Nigdy nie zabrakło jedzenia, ale bardzo trudno było kupić ubranie. Nie mogli mnie utrzymać potem w Warszawie i musiałam sama opłacać studia.

Święta i soboty obchodziliśmy bardzo uroczyście. W każdy piątek wieczorem mama zapalała dwie świece i mówiła błogosławieństwo. Potem była świąteczna kolacja. Rodzice, ja  i bracia siedzieliśmy razem przy stole. Jedliśmy rybę po żydowsku, gefilte fysz, z chałką, potem rosół z kluseczkami albo z fasolą, gotowaną kurę, kompot i ciasto. W soboty nie  chodziłam do szkoły, bo w mojej żydowskiej szkole soboty były wolne. Rano ojciec i bracia szli do bóżnicy. Ja byłam niesłychanie uprzywilejowana, bo dostawałam od mamy śniadanie do łóżka. Ojciec miał do mnie o to pretensje: „Co to jest, nie możesz wstać?”. Wracali z bóżnicy o dwunastej i wtedy był uroczysty obiad. Mój ojciec palił papierosy, a ponieważ nie wolno palić od piątku do soboty wieczór, więc się wstrzymywał, ale go to strasznie denerwowało. Po obiedzie siadaliśmy zawsze wszyscy razem przy oknie i czekaliśmy na pierwszą gwiazdę, żeby tata mógł sobie zapalić. To było bardzo przyjemne, czuliśmy, że jesteśmy rodziną, że jesteśmy razem, że to jest coś bardzo dobrego.

Najbardziej uroczystym świętem u Żydów był Jom Kipur. Wierzyło się, że tego dnia Pan Bóg zapisuje na życie albo na śmierć w następnym roku. Więc wierzący Żydzi prosili o zmiłowanie. W przeddzień Jom Kipur ojciec usadzał mnie i brata na małych stołeczkach, brał żywą kurę, kręcił nią nad naszymi głowami i mówił po hebrajsku formułę: „To jest moja ofiara”. Chodziło o to, żeby ta kura wszystkie grzechy wzięła na siebie. To stary zwyczaj, kaparot się nazywa. W Jom Kipur nie jadło się nic – od wieczora do następnego wieczora. U nas to było zawsze bardzo trudne, bo mama miała chore serce, a koniecznie chciała pościć. A jeszcze szła wieczorem do bóżnicy na nabożeństwo. Długo ono trwało, więc mama, gdy przychodziła do domu, była wykończona i kładła się od razu do łóżka. (Ale pościła zawsze). Raz jeden byłam z mamą na Jom Kipur w sztiblu. Tam była osobna sala dla kobiet i osobna dla mężczyzn. Bardzo pięknie kantor śpiewał pieśń Kol Nidre.

Pamiętam jeszcze Pesach. Tata robił wcześniej przegląd, żeby w domu nie było ani odrobiny chleba, czyli chumecu. Jak już było bardzo porządnie sprzątnięte, to ojciec brał piórko koguta i badał zakamarki na podłodze. Wieczorem była nadzwyczajnie przyjemna kolacja pesachowa. Stawiało się na stole duży kielich dla proroka Elijahu. Tata siedział w śmiertelnej koszuli. (W takich koszulach chowało się Żydów. Są one uszyte z białego płótna, mają kołnierz taki jak przy rosyjskich bluzach, a przy szyi mają złoty haft). Ojciec chował przed nami kawałek macy pod poduszkę, o którą się opierał. My wiedzieliśmy, gdzie jest ta maca, ale udawaliśmy, że nie wiemy. Jak któreś z nas ją znalazło, to ojciec każdemu dawał po kawałku, jeszcze zanim zaczęło się jeść. Potem najmłodsze dziecko zadawało cztery pytania, dlaczego świętujemy Pesach. Na te pytania odpowiadał ojciec, czytając Hagadę, opowieść o wyjściu z Egiptu. Na końcu Hagady była piosenka o koziołku, która nam się najbardziej podobała. Dopiero po czytaniu Hagady zaczynaliśmy jeść. Musiało być kilka ważnych dań, na przykład charoset. (Charoset to taka ciemna masa, niezbyt dobra, smakuje jak ziemia). Potem jedliśmy pokrojone jabłko z miodem. Mieliśmy gefilte fysz, rosół, kurę gotowaną albo smażoną i kompot. Siedem dni jadło się macę zamiast chleba. Przez ten cały czas nie chodziło się do szkoły.

Najbardziej lubiłam święto Purim. Posyłaliśmy wtedy do babci Pilicer i do wszystkich ciotek mieszkających w Łodzi torty i flaszki wina. One przysyłały też do nas, tak że mieliśmy bardzo dużo słodyczy. Wieczorem babcia Ryfka Pilicer urządzała u siebie kolację świąteczną  dla całej rodziny. Podawała bardzo dużo dobrych rzeczy do jedzenia, takich, których u nas nigdy nie było: winogrona, ananasy, orzechy, dużo różnych słodyczy. Na Purim robi się humentasze, trójkątne ciastka z makiem i rodzynkami. Dzieci bawiły się greger, grzechotką. Tego dnia dziadek dawał wszystkim dzieciom po dwa złote. Robił to, ociągając się, ale bardzo uroczyście. Każdy wchodził osobno do jego pokoju i dziadek pytał: „Czyja ty jesteś?”, bo swoje dzieci pamiętał, ale wnuki nie bardzo, ponieważ miał ich bardzo dużo. Jak mu się odpowiedziało, to pocałował, dawał dwa złote, życzył zdrowia.

Fot. Hania Rottenberg (pierwsza od lewej) z koleżankami. Lata 20. Fotografia z archiwum prywatnego.

Przeczytaj także recenzję „Dwunastu opowieści żydowskich” na e.CzasieKultury.pl!

alt