Tegoroczna Czeska Platforma Tańca przeobraziła praskie teatry dzięki ciałom tancerzy, światłu i muzyce w miejsca tajemnicze, zachwycające budowanymi na scenie obrazami. W tym sensie czeskie divadla rzeczywiście zadziwiały, a tak zwany teatr tańca ukazał publiczności swoją nieszablonową twarz.
Czeska Platforma Tańca strukturą różni się nieco od tej rodzimej. O ile polskie pokazy są częścią showcase’u i samo wystąpienie w jego ramach jest już wyróżnieniem samo w sobie, o tyle platforma naszych sąsiadów ma dodatkowo charakter konkursowy. Głosy na konkretne spektakle oddają widzowie, a także profesjonalne jury – jednak o tym, kto zdobędzie nagrody, okaże się na następnym festiwalu poświęconemu temu nurtowi sztuki, Tanec Praha.
Podsumowując jednak Czeską Platformę Tańca już teraz, nie sposób nie wyłonić faworytów. Jednym z nich jest niewątpliwie „One step before the fall”, taneczny monodram w wykonaniu Markéty Vacovskiej, reżyserowany przez Petra Boháča. Ten trwający niespełna godzinę spektakl przykuwa uwagę brakiem nadmiaru, chociaż publiczność widząca przed sobą kwadratowe podwyższenie może spodziewać się absolutnie wszystkiego. Tymczasem przedstawienie rozpoczyna się od monologu bełkoczącego w języku angielskim mężczyzny, po którym na scenę wkracza niepozorna blondynka w białej koszuli zapiętej po szyję. Z czasem przeobraża się ona w bokserkę stojącą na ringu, a uderzenia w metalową rurę sygnalizują zakończenie lub rozpoczęcie kolejnej rundy. Chociaż przestrzeń potraktowana została tak dosłownie i podwyższenie za sprawą linek rzeczywiście przeobraża się w miejsce walki, to jednak wewnętrzne zmagania bohaterki stanowią główny temat spektaklu..
Mierzenie się z samotnością przedstawione jako walka z niewidzialnym przeciwnikiem wydawać się może pomysłem banalnym. Jednak służąca spotęgowaniu nastrojów poszczególnych rund muzyka – zarówno część instrumentalną, miksowaną na żywo, jak i partie wokalne – tworzona przez Lenkę Dusilovą, robi duże wrażenie i wytrąca publiczność spodziewającą się realizacji konkretnego obrazu. Wraz z rozwojem akcji widzowie przekonują się, jak bardzo byli w błędzie: tancerka rzuca się bowiem niespodziewanie na linki ograniczające ring w taki sposób, że przez moment zastyga tuż nad ich głowami. Innym razem artystka wprawia je w drgania, nadającej całości cechy niestałości, która odnosi się zapewne do kondycji bohaterki. Vacovská wykonując gesty charakterystyczne dla boksu, łączy je z figurami typowymi dla tańca. Każda linia jej ciała wydaje się giętka, gotowa do zmiany położenia niczym linka ograniczająca ring. Ciekawy efekt tancerka uzyskuje także przy wykonywaniu zamaszystych ruchów ramion wokół głowy, stojąc w smudze punktowego światła, co daje niesamowite wrażenie przeobrażenia się rąk w krążące dookoła niej płaszczyzny.
W jednej ze scen końcowych tancerka na powrót ubrała białą bluzkę. Wędrując po przekątnej z jednego rogu do drugiego po ścieżce z pojawiających się i zanikających świetlnych fragmentów, Vacovská dochodzi do punktu, w którym przestaje się poruszać. Ustawiając się tyłem do narożnika i wykorzystując dla przytrzymania się linki ringu opada nad parkiet, aby zmęczona, zanurzyć usta w stojącej na nim szklance wody. Znajduje w niej jednak nie tyle wytchnienie, ile ochraniacz na zęby, sugerujący ciąg dalszy walki. Niesamowity wysiłek włożony w ten spektakl wykorzystany wszak został do zaprezentowania wewnętrznych stanów. Owa równowaga, jak się może wydawać, charakterystyczna dla teatru tańca, w wydaniu Spitfire Company przyjęła wyższy wymiar – bo skoro zmęczenia i potu tutaj się nie odgrywa ani nie skrywa, to może całą historię można uważać za prawdziwą?
Drugą propozycją Czeskiej Platformy Tańca wartą nieco obszerniejszej refleksji jest „Orbis pictus” Lenki Bartůňkovej i Michala Záhory. Ten przejmujący, niemal mistyczny obraz skonstruowany z ciemności, strumieni światła i ludzkich ciał zwraca szczególna uwagę na ich ikoniczny rodowód. Tancerze, przyjmujący pozycje znane ze średniowiecznych rycin (dotyczących na przykład starotestamentowych wydarzeń w raju) czy renesansowych malowideł, nie tylko wcielali się w postacie w konkretnym kontekście, ale także przedstawiają, jak sugeruje tytuł przedstawienia, życie w obrazach. Co ciekawe, jest ono dość dyskusyjne. Spektakl zaczyna się bowiem od całkowitej ciemności i dwóch niewielkich punktowych świateł, które umożliwiają, choć ledwie na granicy widzialności, dostrzeżenie dwóch płynnie poruszających się, niemal nagich ciał – kobiety i mężczyzny.
Pozorna naturalność tych osób jest jednak co pewien czas czymś na kształt zwarć wewnątrz tych systemów, jakby widzowie oglądali roboty sposobiące się do wykonywania gestów charakterystycznych dla ludzi. Potem, stopniowo wytracając tę niezgodność, tę „mechaniczną” usterkę, tancerze wchodzą w kolejnych bohaterów z ikonicznych tekstów kultury.
Warto podkreślić niezwykle sugestywny akompaniament muzyki i światła w „Orbis pictus”. Psychodeliczne dźwięki i wymuszanie na publiczności, by ta domyślała się szczegółów oraz ram prezentowanych ilustracji, wprowadziły do tego przedstawienia niezwykły klimat. I choć bardziej należałoby pisać w tym wypadku właśnie o rzutach ikonicznych niż o samym ruchu, to w oczy rzuca się tutaj także zamiłowanie do symetrii i powtarzalności – kiedy bowiem postaci „wychodzą z ram”, ich przemieszczanie się determinują właśnie te wyznaczniki.
Oprócz typowo czeskich spektakli publiczność obejrzeć mogła także koprodukcje z teatrem rosyjskim (DOT504 & Teatr Novogo Fronta w przedstawieniu „Manson”) i polskim (Spitfire Company & Warsaw Mime Center w „13 miesiąc / Requiem dla Brunona Schulza”). Mnogość form i tematów, które zaprezentowała tegoroczna Czeska Platforma Tańca, prowokuje do postawienia pytania o status tancerza: nie jest to bowiem tylko wyczynowiec wykonujący sekwencję zapamiętanych kroków i ruchów, a (przeważnie) uczestnik i współtwórca ruchomego obrazu, w którym gest, światło i muzyka sprawiają, że historie bez słów lub mających ich ledwie w niewielkich ilościach są pełnokrwistymi animacjami.
Czeska Platforma Tańca (Česká Taneční Platforma)
Praga, 11–14.04.2013
Na zdjęciu: One step before the fall, fot. Martin Mařák