Tame Impala to FC Barcelona, a Kevin Parker to Leo Messi współczesnej muzyki. Łatwość i finezja, z którą wygrywają (czyt. nagrywają), każe się poważnie zastanowić nad tym, czy nie przywiało ich przypadkiem z innej planety.
O ile jednak w Barcelonie poza Messim jest jeszcze kilku innych piłkarskich nadludzi, tak w przypadku zespołu Tame Impala wszystko zaczyna się i kończy na Kevinie Parkerze. Tame Impala to tak naprawdę Kevin sam w studio. Kolegów zaprasza do wspólnego grania tylko, gdy trzeba wystąpić na scenie.
Tym większy podziw budzi „Currents”, czyli płyta numer trzy w dorobku Australijczyka. Debiutancki „Innerspeaker” był rewelacją. „Lonerism” z 2012 roku nie tylko potwierdził zdolności kompozytorskie i producenckie Parkera, ale pokazał również, że rockowo-psychodeliczny kierunek można z powodzeniem twórczo rozwijać, a zabawa nie wyczerpuje się na sprawnej imitacji brzmień z lat 60. i 70.
Parker wydaje się muzykiem ambitnym i bardzo poważnie podchodzącym do swojego fachu. Wypuszczany przez niego materiał był wypieszczony pod względem kompozycyjnym, aranżacyjnym i brzmieniowym do najmniejszego szczegółu, wręcz obsesyjnie. Mało tego – nie mniej atrakcyjne było samo „opakowanie” towarzyszące wydawnictwom, koncertom i promocji zespołu. Piękne psychodeliczne plakaty, klimatyczne teledyski, retro-zdjęcia na okładkach płyt, hipstersko-hippisowskie umundurowanie i bose stopy Kevina Parkera na scenie – wszystko to ładnie domykało muzyczny świat Tame Impali.
Tym ciekawiej zapowiadała się kolejna płyta. Miała ona odpowiedzieć na pytanie, jak można udoskonalić to, co wydawało się tak dobre, lub przynajmniej na co bez straty wymienić. Zachowanie status quo i eksploatowanie jeszcze raz tych samych pomysłów nie wchodziło najwyraźniej w grę, skoro lider Tame Impala w wywiadach odgrażał się, że nowy album przyniesie sporo zmian.
Słowa dotrzymał. Na poziomie instrumentarium zasadnicza różnica polega na obsadzeniu w roli pierwszoplanowej syntezatorów i przesunięciu gitary do tylnych rzędów. Motorem napędowym „Innerspeaker” i „Lonerism” były riffy uzupełniane partiami klawiszowymi. Na „Currents” odwrotnie – od otwierającego płytę „Let It Happen”, po zamykający „New Person, Same Old Mistakes” prym wiodą syntezatory.
Razem ze zmianą głównego rozgrywającego zmieniło się również brzmienie. Porzucając język futbolowy na rzecz książki kucharskiej, można powiedzieć, że na płycie „Currents” klarowna zupa zastąpiła dotychczasowe spécialité de la maison, czyli gęsty psychodeliczny krem, w którym brzmienia instrumentów zlewały się ze sobą. Na nowej płycie jest ono wyraźnie czystsze, bardziej przejrzyste, mniej przesterowane.
Narastająca fascynacja syntezatorami i wygładzenie brzmienia prowadzą nas do kwestii kluczowej dla „Currents”, czyli porzucenia estetyki rockowej w stylu lat 60. na rzecz silnych inspiracji R&B i soulem z lat 70. Warto przy tym zaznaczyć, że nie chodzi o próby, pojedyncze wycieczki na teren retro-popu, ale spójne, całkowite przewartościowanie stylu. I to przy jednoczesnym zachowaniu tożsamości – mimo całej tej rewolucji trudno pomylić nagrania tworzące „Currents” z jakimkolwiek innym projektem.
I dlatego czapki z głów i meksykańska fala dla Kevina Parkera. Po pierwsze za to, że zrezygnował z perfekcyjnie opanowanej roli, zanim zdążyła się opatrzeć i osłuchać. Nie dał się zepsuć rozpieszczającej go krytyce muzycznej. A po drugie, że potrafił tak zgrabnie wcielić się w skórę popowego wokalisty (kompozytora, Multi instrumentalisty, tekściarza…). O jego niemałych umiejętnościach i pomysłowości świadczą świetnie skrojone single („Cause I’m a Man”), urokliwe muzyczne miniaturki („Nangs”!), a nawet pojedyncze zagrania kompozycyjnie (najciekawszy przykład można znaleźć w 3:50 otwierającego płytę „Let It Happen”). Talent Kevina Parkera niejedno ma imię.
Tame Impala, „Currents”
Universal Music
(2015)