„Burza” Williama Szekspira to nie bajka o magii i pogodzie, którą matki mogą opowiadać zmęczonym dzieciom na dobranoc. Litewski reżyser, Oskaras Koršunovas, pokazując swój najnowszy spektakl – „Miranda” – na deskach Teatru Nowego w Poznaniu, udowodnił, że stratforczyk wcale nie pisał o szlachetności samotnego rodzica, a dzieci w ogóle nie powinno się dopuszczać do uczestnictwa w podobnych historiach.
Dość zaskakującą scenografię stanowi wypchana po brzegi książkami meblościanka, będąca głównym elementem wystroju zapadłego, inteligenckiego mieszkania z czasów socjalizmu. Jedynymi bohaterami tego spektaklu są: ojciec-intelektualista z problemem alkoholowym (niezwykle ekspresyjny Povilas Budrys) oraz jego córka – upośledzona psychicznie i fizycznie Miranda (bardzo wiarygodna Airida Gintautaite), przykuta do fotela równie mocno jak do marzenia o byciu baletnicą z „Jeziora Łabędziego”. Ludzie ci, sprawiający wrażenie porzuconych wśród przedmiotów, pozostawieni są sami sobie – choć może lepiej pasowałoby tutaj stwierdzenie, że są na siebie skazani.
Punktem wyjścia dla spektaklu jest właśnie relacja córki z ojcem, ich zmagania z zamknięciem i fałszywie wolnym czasem. Klimat scenicznej przestrzeni tworzą rozsuwane drzwi w centralnej części sceny, obudowane meblościanką – jedyne „okno na świat” bohaterów. Są one jednak ślepe – prowadzą na korytarz, a widz może zobaczyć w nich tylko wytapetowaną, pustą ścianę korytarza.
Stany odizolowania i niemożności uprawiania wolnomyślicielstwa są oczywiste w odniesieniu do postaci, choć ujawniają się one także w szczegółach scenograficznych. Rzężące radio, z którego dobiegają głosy propagandowych mówców; telewizor, który traci obraz bądź do znudzenia powtarza te same fragmenty; kaktusy i palmy w doniczkach – organizmy żywe tylko dlatego, że mało wymagają; telefon, który milczy; globus – miniatura świata, dostępnego w uproszczonej formie.
Takie zatrzaśnięcie przekłada się na zachowanie bohaterów, dzień upływa ojcu na karmieniu córki i czytaniem jej ulubionej książki – „Burzy” Szekspira. Nie jest to jednak zwyczajna lektura – mamy bowiem do czynienia z wielopostaciową inscenizacją kostiumową. Ojciec wcielający się najpierw w kochającego Prospera, zmienia się też kolejno w wiedźmę Sycorax, jej syna Kalibana, a wreszcie w księcia Ferdynanda. Tytułowa Miranda przyjmuje rolę swej imienniczki i ducha powietrznego, Ariela. Ten podział na nowo charakteryzuje bohaterów sztuki, którzy przyjmują cechy swych postaci.
Zabieg przedstawienia teatru w teatrze w tym wydaniu zdaje się usypiać czujność widowni. Sceny odgrywane są w sposób niezwykle lekki, zabawny i przerysowany – do tego stopnia, że w pewnym momencie można zadać sobie pytanie, czy tak niepoważne podejście do utworu klasyka jest tutaj w ogóle na miejscu. Śmieszy Prospero, który rozprawia się ze zdradzieckim porannikiem-Alonsem, bawią ciężarna Sycorax z globusem zamiast brzucha pod podkoszulkiem czy metroseksualny, wydelikacony Ferdynand, a nawet Kaliban, który wpycha do nogawki rurę od odkurzacza prezentując w ten sposób narzędzie gwałtu.
W ramach tych zabawnych prezentacji dochodzi jednak do spotkania „ojca” z „córką” – rodzic jest więc targany chęcią mordu, zemsty i gwałtu, staje się kazirodczym obiektem uwielbienia Mirandy. Z tych scen wyłania się obraz Prospera-tyrana, nie mniej autorytarnego pana istot żywych niż przedstawiciele reżimu komunistycznego. Zamknięcie, które mogłoby osłaniać resztki życia intelektualnego, staje się zarzewiem patologii rodzinnej, w najgorszym, piekielnym wydaniu. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tłem spektaklu jest głośna sprawa Josefa Fritzla i więzionej przez niego córki – w nowym odczytaniu „Burza” staje się aż za bardzo aktualna.
Miranda i Ariel nie są w ujęciu Koršunovasa ukochaną córką i pomocnym sługą. Takie rozpisanie Szekspira, niewątpliwie mające punkty wspólne z literaturą postkolonialną (sic!), prowadzi do przerażającego odkrycia, że pod pozorem zabawy w przedstawienie może czyhać rzeczywistość przerażająca, naznaczoną patriarchalnym fetyszyzmem.
Jednocześnie w sztuce tej wyraźnie widać skalę nieszczęścia ojca, którego publiczność początkowo nie podejrzewa (bo jego zbrodnie tak właśnie są pokazane – jako hipoteza): jego osamotnienia (wyczekująco wpatruje się w milczący telefon, czasem próbuje dzwonić), alkoholizmu, a wreszcie żałoby. Warto zaznaczyć, że pogrywa on z córką w szachy – ta rozgrywka bardzo przypomina znaną scenę z filmu Bergmana, „Siódma pieczęć”, kiedy to śmierć gra czarnymi figurami z człowiekiem. Oś narracyjna spektaklu oparta została na dwóch płaszczyznach: kiedy Prospero uwalnia Ariela, Miranda – ta prawdziwa Miranda – umiera. Co więcej, w chwili, kiedy Ariel pojawia się ponad meblościanką, już uwolniony, ojciec jest Kalibanem, który prosi ducha o pomoc, lecz nie otrzymuje jej. W następnej scenie, napiwszy się wódki, umiera – już bez nałożonej maski – osierocony rodzic. Akcentem kończącym spektakl jest donośnie dzwoniący telefon w ciemności.
Co przynosi zmiana miejsca i czasu akcji? Korsunovas wskazuje na porażającą prawdę, że w każdym tkwi zło – choćby banalne czy zbanalizowane. Tym samym podkreśla ważność czujnej lektury – po to, żeby czytelnik (widz) umiał przełamać klisze interpretacyjne, żeby zaufał swoim przeczuciom.
Różnica w nastroju między pierwszą i ostatnią sceną jest przeogromna. Cisza, towarzysząca ostatniej scenie spektaklu jest niezwykle ciężka, podszyta jest jakimś głębszym sensem i niepokojem. Dlatego, mimo brakujących w „Mirandzie” elementów kojarzonych z macierzyńską troską, można tę ciszę nazwać brzemienną. Jest więc brzemieniem i ciąży w tym sensie, że prowokuje zmianę w myśleniu, nie pozwalając o sobie szybko zapomnieć. Trudno jednak, naprawdę, powiedzieć o dziele tej rangi, żeby było po prostu doskonałe.
„Miranda” (spektakl gościnny)
reż. Oskaras Koršunovas
Poznań, Teatr Nowy
19 lutego 2012
Fot. materiały prasowe Teatru Nowego w Poznaniu