Archiwum
31.07.2018

Sztuka kaligrafii

Mateusz Demski
Film

Steven Soderbergh, reżyser tak popularny, że skazany – wydawałoby się – na sukces w wielkim świecie, jest przy okazji permanentnie niezdecydowany, wyzuty z wyraźnego stygmatu indywidualności, a częściowo pozbawiony tożsamości. Każdy jego film działa na własny rachunek – pełen jest niekonsekwencji względem poprzedniego, kolejnego i każdego następnego. Jeśli spojrzymy na jego historię, to opiera się ona na sinusoidzie: to upadki i wzloty, odejścia i powroty. Różnie z Soderberghiem bywa, gdyż autor to do bólu nierówny.

Mówi się często, że jego filmy to efekt metody „kameleona” – plasują się one gdzieś w pół drogi między polityką autorską a hollywoodzkim rzemiosłem, pokrętnym eksperymentem a oczekiwaniami wielkich wytwórni. Znakomity był, moim zdaniem, naładowany emocjonalnie i koszmarny w swojej deprawacji „Traffic”, nieco inne, znacznie mniej interesujące oblicze ukazał choćby zataczający schizofreniczne koło w każdym kadrze „Schizopolis” czy „Che” – mozolny czterogodzinny dyptyk o kubańskiej rewolucji. Przypomnijmy sobie jeszcze na przykład inne skrajności: wywołującego gwałtowny upust uczuć „Króla wzgórza”, epos kina kung-fu w „Ściganej” oraz mnożący poszlaki thriller „Panaceum”. Pozytywy są więc doprawdy śladowe w generalnym bilansie Soderbergha, tyle że próbując w kinie wszystkiego, osiąga on znacznie więcej niż inni. Chodzi o to, że różnorodność twórczości pozwala widzom bardzo swobodnie podejmować własny trud jego definiowania, wybierać między zupełnie odmiennymi poetykami kina, których recepcja mimo wszystko zdaje się wzmożona niż rozcieńczona osobliwym dystansem. Widocznie w tym pozbawionym rozsądku waleniu gatunkami na oślep tkwi jakaś metoda.

Choć wydaje się to niemożliwe, Soderbergh nie zwalnia tempa i nie przestaje zaskakiwać. Kilka lat temu, przy częstotliwości dwóch filmów rocznie, zapowiedział rozstanie z kinem, twierdząc, że przenosi się na łono teatru i telewizji – szczelin bardziej szlachetnych, oddalonych od bezdusznej, korporacyjnej mentalności Hollywoodu. W tym roku obietnicę zerwał, szukając pretekstu do podważenia tych słów. Z tego też powodu powstał film nagrany komórką, jak pisze Bartosz Żurawiecki, „ostatnim narzędziem demokratyzacji kina i równościowego traktowania tego, co do niedawna mogło mieć co najwyżej status egzotycznego obrazka z dalekiego marginesu”. „Niepoczytalna” miała wpisać się więc w nową gramatykę kina niezależnego, która na fali rewolucji technologicznej łamie przyzwyczajenia, umiejętnie poruszając się na granicy poszukiwania autentyczności oraz recyklingu rzeczywistości. Taka była „Mandarynka” Seana Bakera – historia transgenderowych prostytutek jakby z życia wzięta, demitologizująca wyidealizowane oblicze Los Angeles oraz poddająca w wątpliwość kategorie normatywności i nienormatywności; tego, co męskie i jednocześnie kobiece. Nawiasem mówiąc, Baker zdołał przekształcić ograniczenia iPhone’a, stanowiącego zaprzeczenie szlachetnego ziarna celuloidowej taśmy, w wielką siłę.

Soderbergh w swoim podejściu do nowej fali rewolucji technologicznej niby idzie krok dalej, ale zarazem robi dwa kroki do tyłu. Przełomy komunikacyjne w epoce niematerialnych internetowych bogów, zmiany w uniwersum miłosnym wyznaczone przez aplikacje rodzaju Tindera – reżyser reaguje na te wszystkie nieopisane procesy, jednak w przeciwieństwie do Bakera, zagęszcza akcję i świat przedstawiony tak, że obraz nakręcony iPhonem nabiera gęstości kina atrakcji niż kodyfikatora rzeczywistości. Zaczyna się opowieścią o „piękności w opałach”, która czuje się prześladowana przez internetowego wielbiciela z niebezpiecznym odchyłem w stronę stalkera. Strach przed męskim szaleństwem popycha ją do zmiany miejsca zamieszkania, a następnie wizyty na oddziale psychiatrycznym, gdzie – jak jej się zdaje – znów pojawia się oprawca. Czy duchota niekończących się korytarzy szpitala to konsekwencja jednego wielkiego spisku? A może klaustrofobia miejsca akcji jest klaustrofobią jej chorego umysłu? Wszystko jedno, ważne, że Soderbergh ciągnie farmakologiczny wątek z „Panaceum”, w którym wymierzał prztyczek etycznie wątpliwym powiązaniom amerykańskiego sektora opieki zdrowotnej z procesem prywatyzacji i korpoświatkiem, zadając przy tym pytania o odpowiedzialność lekarską. Tyle tylko że „Niepoczytalna” to rodzaj kina, które nie stawia już żadnych pytań. Ubezwłasnowolnienie pacjenta i niezrozumiałe działania systemu, który powinien stać na straży naszego dobra, stają się tutaj zaledwie trampoliną do pozbawionego problematyzacji kina grozy. Soderbergh zatrzymuje się na jego najbardziej podstawowym poziomie.

Uczciwie trzeba przyznać, że ta gatunkowa ornamentyka się zasadniczo nie sprawdza, włącznie z interaktywnym pogmatwaniem i metafilmowym gestem patrzenia cyfrowym okiem na świat już w zasadzie globalnie scyfryzowany. Paradoksem „Niepoczytalnej” jest więc to, że pomimo radykalnej retoryki dalsze scrollowanie formalnych gestów przynosi zatracenie z oczu tego, co najważniejsze, czyli tematu. A przecież z nowej formy w sposób wręcz konieczny musi wynikać pewna nowa treść. Być może opowieść o jednostkach zdestabilizowanych, bombardowanych bodźcami – zawsze z telefonem w ręku, całkowicie pochłoniętych własną autokreacją? A może pohałasować o nieprzewidywalnym, bolesnym w oglądaniu statusie współczesnej jednostki, o celowości iluzji, w której żyjemy? Krytyczny zapał tam jakiś wprawdzie jest, ale bez przesady, Soderbergh zupełnie nie bierze pod uwagę wielopiętrowych intryg, opiera się ciężkości podejmowanego tematu. Po prostu lepi z tego, co właściwe audiowizualnemu kolokwializmowi – zachłanny, a zarazem nijaki do granic niestrawności kolaż alienacji, paranoi, przemocy i grozy.

Dla Soderbergha scenariusz jest tylko drewnianą konstrukcją – pretekstowym, niedopracowanym stelażem, który spełniać ma określone, gatunkowe schematy. W „Niepoczytalnej” historia zaczyna się sypać, wpadać w coraz to większe koleiny, fabularna konstrukcja zapada się w chaotycznie umotywowanych zwrotach, nieporadnie prowadzących do finałowej masakry i kilku rozdartych gardeł. Jest tu mnóstwo ślizgania się po powierzchni, co gorsza, narracyjnego sadyzmu wobec postaci, prostej radości z makabry, niewiele za to świadomości wobec przyjętej formuły. Taki Tarantino, przebiegły błazen, którego specjalnością jest profanowanie porządku, dokonałby pewnie podobnych „amoralnych” chwytów, ale zarazem zastosował sporo przesunięć, złamał kilka świętych zasad, by postawić gatunkowi pomnik. Wszak jego dzieła nie służą wyłącznie perwersyjnemu szlachtowaniu ciał, tworzących wielkie zakola krwi, nie mają ambicji obrazowych, wyrażają one odwieczną fascynację widza tym, co nieobliczalne i niszczycielskie, odnajdując w niej rzeczywiste misterium świata. Finałowa pornografia cierpienia w wydaniu Soderbergha to tylko kalkulacja – kaligrafia grozy, za którą ostatecznie nic nie stoi. Ani artystyczny, ani społeczny odwet.

Warto dodać, że siła instynktu przetrwania, a zatem błyskawiczność i determinacja towarzyszące tytułowej bohaterce to gest, którym Soderbergh starał się oddać sprawiedliwość kobietom, w kinie exploitation tradycyjnie odgrywających rolę półnagich ozdobników. Wydaje się, że zwolenniczki i zwolennicy akcji #metoo mogliby doszukać się w „Niepoczytalnej” zdecydowanego oporu wobec przyjętych norm zachowania. Niestety, można taki rodzaj „emancypacji” oglądać na różne sposoby. Na przekór feministycznemu punktowi widzenia tragedia spotykająca ofiarę prześladowania to właściwie kara za ucieczkę przed mężczyzną i gwałtowne wyzwolenie z rąk wszechobecnego patriarchatu: rozliczenie swobody seksualnej, pewnego rodzaju rygoryzm obyczajowy. Tym samym Soderbergh ukręca łeb sprawie, generując sensację, w której gubi się istota problemu. „Niepoczytalna” to podręcznikowy przykład obracania szczytnych strategii przeciwko własnej słuszności. Kolejny strzał Amerykanina do własnej bramki.

 

„Niepoczytalna”
reż. Steven Soderbergh
premiera: 27.07.2018