Archiwum
01.12.2011

Szpieg na emeryturze

Michał Piepiórka
Film

Wzorowy film szpiegowski powinien systematycznie zagęszczać atmosferę, budować napięcie, które zostanie rozładowane w szczytowym momencie. Powinien wciągać widza w intrygę, której rozwiązanie przyniesie widzowi emocjonalne spełnienie. Thomas Alfredson w „Szpiegu” zaburzył ten kanon, a przy okazji stworzył jeden z najciekawszych filmów szpiegowskich ostatnich lat.

Alfredson to mistrz zabawy gatunkiem. Przed trzema laty stworzył horror, który nie straszył, a mimo to zrobił niesamowitą karierę. „Pozwól mi wejść” był filmem wampirycznym, który rozgrywał się w pełnym świetle, a główną bohaterką była mała dziewczynka. Z kolei pierwowzór literacki „Szpiega” – „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” pióra Johna Le Carré – zawierał wszystko, co niezbędne, by na jego podstawie mógł powstać porządny szpiegowski thriller z wciągającą akcją i barwnymi postaciami. Alfredson poszedł jednak pod prąd gatunkowym wymaganiom i oczekiwaniom widzów. Zrobił film niezwykle elegancki, gdzie ważniejsza od budowania napięcia jest nieco mroczna, stylowa atmosfera lat 70. ubiegłego stulecia. „Szpieg” nie wciąga, on hipnotyzuje.

Le Carré rozbił swoją opowieść na wiele narracyjnych płaszczyzn, które należało ze sobą spleść, aby rozwiązać zagadkę. Złożoność historii była niemałym wyzwaniem dla scenarzystów. Widz nieobeznany z literackim pierwowzorem może poczuć się niekiedy oszołomiony narracyjnym chaosem spowodowanym częstym przeskakiwaniem w czasie i przestrzeni. Film rozgrywa się w dwóch przestrzeniach czasowych – przed i po zwolnieniu z Cyrku, czyli brytyjskiego wywiadu, George’a Smiley’a. Był on jednym z najlepszych agentów, ale musiał udać się na wymuszoną emeryturę po nieudanej akcji na Węgrzech, podczas której brytyjski szpieg dostał się w ręce komunistów. Szybko wraca jednak z powrotem, gdy po przetasowaniach na wysokich szczeblach brytyjskiego wywiadu okazuje się, że jeden z wyższych funkcjonariuszy kręgów jest podwójnym agentem. Zadaniem Smiley’a jest zdekonspirowanie kreta – a może nim być tylko ktoś z samej góry: Druciarz, Krawiec, Żołnierz albo Szpieg.

Smiley to antyteza Jamesa Bonda i Jasona Bourne’a razem wziętych. Nie popija martini, nie rozkochuje w sobie kobiet ani nie bawi się zaawansowanymi technicznie szpiegowskimi zabawkami. Jego praca jest mało efektowna, wręcz nudna. Składa się na nią wielogodzinna analiza dokumentów, rozmów telefonicznych i zapisów z podsłuchów. Zarówno on, jak i jego współpracownicy to mężczyźni po pięćdziesiątce, na których twarzach widać zmęczenie. Są szarzy i raczej nijacy. Alfredson zadbał, żeby żaden z nich niczym szczególnym się nie wyróżniał. To typowi przeciętniacy w szarych prochowcach, jakich wielu na zalanych deszczem londyńskich chodnikach. Są wyprani z jakiejkolwiek osobowości, jedynie o Smiley’u dowiadujemy się nieco więcej, choć wiedza ta nie składa się na spójny psychologiczny obraz. To na aktorach spoczywał obowiązek nadania wyrazu swoim postaciom i nasycenia ich intrygującą osobowością i to dzięki ich grze niedopowiedzenia stają się zasłoną, za którą skrywa się tajemnica.

„Szpieg” to prawdziwy festiwal niezwykłych aktorskich kreacji. Każda rola opiera się na minimalistycznej grze szczegółów, na których koncentruje się kamera. Ruchy, spojrzenia, mimika twarzy – im oszczędniej, tym gęstsza robi się atmosfera filmu. Skromność środków spowodowała, że każdy gest skrzy się znaczeniami, a wypowiedziane słowo wybrzmiewa podwójnie. Na szczególne uznanie zasługuje niezwykły aktorski duet: Gary Oldman i Colin Firth. Dzięki powściągliwości pierwszego George Smiley jawi się jako człowiek zgorzkniały i wypalony samotnością. Z kolei Firth w roli Billa Haydona balansuje na granicy eleganckiego, lekko jowialnego lowelasa i cynicznego gracza.

Niedookreśloność bohaterów, a co za tym idzie: brak emocjonalnego zaangażowania widza w ich losy skutkuje tym, że ostateczne rozwiązanie konspiracyjnej zagadki i odkrycie tożsamości podwójnego agenta nie przynosi zaskoczenia. Przyjmujemy ją z całkowitą obojętnością. W klasycznym filmie szpiegowskim taka sytuacja byłaby nie do zaakceptowania. Jednak w przypadku „Szpiega” zupełnie nam to nie przeszkadza. Reżyser nie budował emocjonalnego napięcia, nie angażował widza w zawiłą intrygę. Wykreował duszną atmosferę niedopowiedzeń i podejrzliwości, która pochłania wszystkich. To dzieło wykoncypowane, ukazujące intelektualną grę wytrawnych zawodowców. Jego siłą jest nieustanne operowanie niejednoznacznościami, które zawarte są w szczegółach. Każdy z bohaterów zdaje się skrywać mroczną tajemnicę, wpychającą go w krąg podejrzeń. Londyn lat 70. przypomina w „Szpiegu” ponury świat samotności, gdzie uczucia i sympatie skrywane są pod twardą skórą zdystansowanych mężczyzn. Dlatego film nie angażuje emocjonalnie, istotniejsza jest precyzja scenariusza i gra szczegółami pojedynczych scen. To dzieło perfekcyjne intelektualnie, a przy tym niezwykle eleganckie wizualnie. Kadry są starannie zaaranżowane, a ruchy kamery nieśpieszne i łagodne. Poziom stylizacji przywodzi momentami na myśl „Samotnego mężczyznę” Toma Forda. Alfredson zastąpił napięcie stylowym klimatem deszczowego Londynu, który bardziej wprowadza w wizualny trans, niż wciąga emocjonalnie. Istotniejsze zdają się wysmakowane kadry i wyrafinowana gra nieuchwytnych gestów, niż poprawnie poprowadzona linia dramaturgiczna.

„Szpieg” to uczta dla oczu i intelektu. Akcja toczy się wolno, brak jej spektakularnych zwrotów akcji i niespodziewanych puent. Widz, który spodziewa się rozwiązań znanych z kina szpiegowskiego, z pewnością wyjdzie z kina zawiedzony. Alfredson wykorzystuje jedynie popkulturowy sztafaż, aby stworzyć dzieło gęste i intensywne, którego prawdziwa wartość skrywa się na drugim dnie.

„Szpieg”
reż. Thomas Alfredson
ITI Cinema
premiera: 25.11.2011

alt