Archiwum
25.06.2019

Szorstkość

Olga Szmidt
Literatura

Od dłuższego już czasu zastanawiam się nad kulturowym znaczeniem upodrzędnienia. Ani w serialach, ani w literaturze, ani w social mediach nie brak mniej lub bardziej wyrafinowanych rozpoznań tożsamości. Ekspozycja obejmuje przede wszystkim wątki tożsamości genderowej i seksualnej, kulturowo-religijnej, rasowej, a nawet politycznej. Skala emocji także odgrywa tu ważną rolę – od autoafirmacji, przez istotny proces społecznego ujawnienia, po rozpoznawanie własnego wstydu. Od dłuższego już czasu – wracając – zastanawiam się, co ostatecznie blokuje lub redukuje znaczenie ekonomii, a ściśle rzecz ujmując – kontekstu klasowego tożsamości. To temat wprawdzie nie nieobecny, ale słabiej akcentowany – mimo rosnącego w siłę intersekcjonalizmu. Czy decyduje o tym mniejsza atrakcyjność? Wyraźne pokawałkowanie społeczeństwa poprzez rozpoznanie? Dyskomfort wynikający z rozpoznania, że bieda i zmagania ekonomiczne mniej ekscytująco prezentują się w repertuarze identity politics? I czy musi tak być nadal?

Sięgnęłam po „Powrót do Reims” Didiera Eribona z pewną ostrożnością, która towarzyszy mi zawsze, gdy książki dotykają kwestii dla mnie najważniejszych, a jednocześnie spotykają się z powszechnym aplauzem. Wyjaśnienie konieczne wydaje mi się jeszcze z jednego powodu: kiedy gest w jakiejś mierze transgresyjny, wywrotowy nawet na niewielką skalę spotyka się ze spokojnym entuzjazmem i powszechnym zrozumieniem, łatwo podważyć ów potencjał. I zadać kolejne pytanie: kim jest domyślny czytelnik tej wielogatunkowej autobiografii?

Historia Eribona jest bardzo interesującą autobiografią opartą na trzech filarach: pochodzeniu klasowym, gejowskiej tożsamości oraz intelektualizmie. Na czoło wysuwa się ten pierwszy wątek, formując nie tyle opowieść o pozostałych wymiarach życia autora, ile określając dynamikę i ramy dla pozostałych. Robotnicza rodzina, z której wywodzi się narrator, stanowi dla niego pierwszy punkt odniesienia w emocjonalnie złożonej opowieści.

Mój młodzieńczy marksizm był więc dla mnie wektorem społecznego wyparcia się własnej tożsamości społecznej: opiewałem „klasę robotniczą”, by tym bardziej oddalić się od prawdziwych robotników.

Z jednej strony oznacza to konkretne wątki jego biografii, ze stosunkiem rodziny do edukacji włącznie i jego uporem w zdobywaniu kolejnych szczebli wykształcenia. Z drugiej zaś – określa społeczny i ekonomiczny kontekst w większej skali: kim narrator jest w społeczeństwie, jakie oczekiwania są wobec niego kierowane, a co staje się dla niego niedostępne, nieomal niewidoczne. Jako pilny uczeń Bourdieu (ogromnie zadłużony w jego socjologicznej i – faktycznie – politycznej myśli), narrator kieruje się w swoich autobiograficznych rozważaniach wątkami kształtowania tego, co dla każdego domyślne, oczywiste. Co dotyczy sfery codziennych automatyzmów, drobnych wyborów, wreszcie kwestii fundamentalnej dla każdej tożsamości – gustu i preferencji. Na to nakłada się pełnowymiarowy dramat rodzinny – konflikt z ojcem, oparty tyleż na sporze, co na wyciszonej wzajemnej niechęci, nierzadko sprawiającej wrażenie wręcz nienawiści. Relacja z matką zdaje się tu dużo ciekawsza, mniej oczywista. Wynika to niewątpliwie z biografii kobiety i jej niespełnionych nadziei edukacyjnych, ale nie tylko. Jej cierpliwy i – do pewnego stopnia – wspierający stosunek wobec intelektualnych i artystycznych ambicji syna jest tutaj istotny. Równolegle jednak on sam zbliża się za pośrednictwem akademickich pojęć do matki. To ważny, może najbardziej fascynujący wątek całej tej książki – próba dojrzenia dzięki humanistycznemu wykształceniu, jak dalece biografia naszych najbliższych i nasze intymne relacje uformowane są przez to, co ponadindywidualne – kulturowe, klasowe, ekonomiczne. Ostatecznie jednak nierzadko powraca autor do ciała:

Kiedy dziś widzę moją matkę, poruszającą się z bólem wskutek pracy, jaką wykonywała przez piętnaście lat, stojąc przy taśmie montażowej i nakładając pokrywki na szklane słoiki – miała prawo do zastępstwa dziesięć minut rano, dziesięć po południu, żeby pójść do ubikacji – uderza mnie konkretne, fizyczne znaczenie pojęcia nierówność społeczna. Nawet samo słowo „nierówność” wydaje się eufemizmem, który odrealnia to, o co chodzi: nagą przemoc wyzysku.

Takie fragmenty tej opowieści sprawiają, że książka nabiera głębi i nie gubi się w – czasem nieco wysilonej – analizie sfery publicznej i politycznej. Pod tym względem niewiele jest tu ciekawych, niewtórnych refleksji. Najbardziej zajmująca jest prywatna, najbliższa ciału historia, która ujawnia swój potencjał krytyczny – przede wszystkim pod względem klasowym. Zapada w pamięć wiele akapitów, w których autor rozpoznaje swój podwójnie wstydliwy wstyd – wstyd, że jest się z nizin społecznych i wstyd, że nie chce się należeć do klasy robotniczej. Surowość, z jaką podchodzi do własnych opinii i – co najbardziej przełomowe – emocji, jest wielką siłą tej książki. Elementarne, jak może się wydawać, rozpoznanie pozwala autorowi drążyć interesująco nie tylko własną historię, ale przede wszystkim w dużej mierze przemilczaną relację z rodzicami. Mniej uwagi, co ciekawe, zajmują tu pytania o związki z – odmiennymi pod względem profesji i kulturowych preferencji – rodzeństwem autora. Można by wręcz powiedzieć, że to zmarnowany temat, choć łatwo usprawiedliwić autora – rozliczenie z jednym pokoleniem i sobą samym to dość na jedną książkę.

Frapujące, a zarazem bardzo efektowne pozostają także fragmenty, w których autor śledzi to, w jaki sposób sam jest wprost lub paradoksalnie zdeterminowany przez swoje pochodzenie klasowe. Dotyczy to zarówno edukacji szkolnej, jak i stosunku do muzyki klasycznej czy konfrontacji z członkami rodziny, którzy z robotniczo-lewicowych pozycji politycznych przesunęli się śmiało do rosnącej we Francji grupy zwolenników narodowej prawicy. Dość proste, żeby nie powiedzieć – publicystyczne, rozpoznania powodów tej zmiany nie są tu szczególnie godne uwagi. Odgrywać może tu rolę fakt, że książka ukazała się we Francji dekadę temu – sporo się wydarzyło, sporo przenikliwych analiz od tego czasu ujrzało światło dzienne. Nie dlatego jednak warto sięgnąć po Eribona. Ma on rzadką – Bourdieu byłby zachwycony – zdolność autorozpoznania, autokontekstualizacji.

Odkryłem później, że niektórzy intelektualiści uwielbiają majsterkowanie i że można kochać książki, czytać je i pisać, a jednocześnie z przyjemnością oddawać się praktycznym zajęciom fizycznym. To odkrycie pogrążyło mnie w otchłannej rozterce: jakby podważenie tego, co długo postrzegałem i przeżywałem jako podstawowy, konstytutywny binaryzm (w rzeczywistości konstytutywny tylko dla mnie samego), postawiło pod znakiem zapytania całą moją osobowość. Podobnie było ze sportem: to, że niektórzy moi przyjaciele lubią oglądać sport w telewizji, wręcz mną wstrząsnęło, zrujnowało moje głębokie przekonanie, że intelektualista to ktoś, kto nie znosi wieczorów spędzonych na oglądaniu meczów piłki nożnej. Kultura sportowa, sport jako jedyny przedmiot zainteresowania – mężczyzn, bo dla kobiet była to raczej kronika wypadków – to realia, które osądzałem z bardzo wysoka, z wielką pogardą i poczuciem własnej wyjątkowości.

Bardzo zaskakuje fakt, że jego autoanalizy są dużo bardziej złożone aniżeli analizy ogólne, socjologizujące. Wiele fragmentów może służyć także za inspirację dla czytelnika, który zechciałby rozeznać się we własnym zapętleniu w kwestie klasowe. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że „Powrót do Reims” najbardziej pasjonującą i rewelatorską lekturą będzie dla klasy średniej i wychowanych w otoczeniu klasy średniej. Poprzez uświadomienie sobie nieprzezroczystości i niepowszechności własnej pozycji, poprzez zajrzenie do świata, którego istnienie się podejrzewało, ale dystans pozwalał na utrzymanie komfortowego, analitycznego podejścia do sprawy. Wreszcie poprzez dostrzeżenie uprzywilejowania, które zdawać się może na co dzień co najwyżej „nie najgorszą sytuacją”. Eribon jest znakomitym przewodnikiem po swoim/nieswoim świecie, po świecie, z którego uciekł – niesubtelnym, szorstkim, pozbawionym oczekiwanej przez niego otwartości i ambicji. Wykorzystując tę opowieść jednocześnie dla rozliczenia przede wszystkim z ojcem, staje się też zajmującym autobiografem – trochę dla oka i gustu „przezroczystej” klasy średniej, ale z intensywnością i etycznym zapałem, z którego także bliżsi mu klasowo czytelnicy mogą czerpać inspirację.

W przeciwieństwie do wielu autobiografii czy też fikcji inspirowanych traumatycznymi doświadczeniami, Eribon odnajduje szczelinę, przez którą prześlizguje się do swojej upragnionej wolności. Wskazanie na taką przestrzeń, a nawet – na możliwość jej odnalezienia – wydaje mi się jednym z ważniejszych aspektów tej opowieści. Nie tylko dlatego, że autor zajmuje w tym zakresie wyjątkową pozycję, ale przede wszystkim dlatego, że rezygnuje ze schematu zaklętych kręgów. Jest to trop w zasadzie kontr-foucaultiański, choć autor zapewne nie zgodziłby się z taką charakterystyką, wielokrotnie deklarując wierność intelektualną i emocjonalną filozofowi.

Uratowała mnie subkultura gejowska i możliwości, jakie ona daje. Miejsca podrywu sprzyjają do pewnego stopnia wymieszaniu klas społecznych. Spotyka się tam ludzi, których inaczej byśmy nie spotkali, ponieważ należą do innych środowisk, przybywają z odległych kręgów. Umożliwia to gesty solidarności i wzajemnej pomocy, które, podobnie jak wspomniana już „transmisja kulturowa”, nie są przeżywane ani bezpośrednio postrzegane jako takie.

Faktyczne zawierzenie własnym wyborom erotycznym i estetycznym jest tutaj kluczem do budowania podmiotu – na nowo, w sferze oddalonej od rodzinnego domu. Ten gest, porzucenia rodzinnych i robotniczych ram, mimo wszelkich złożonych konsekwencji, jest ostatecznie wyrwaniem się ku wolności, budowaniu siebie w nieznanej najbliższym ramie – także narracyjnej. Stąd przecież sam „Powrót do Reims”. Powrót, ale po to, by upewnić się, że mimo niespójności czy wręcz hipokryzji własnej postawy, to najlepsza droga, jaką można było wybrać. Nie jest to historia spod znaku „niczego nie żałuję”, co potwierdzać ma dodatkowo autentyczność podmiotu, ale opowieść akceptująca wszelkie koszty, które należało ponieść, aby żyć własnym życiem. W tym sensie książka Eribona może zaskakiwać – jedni powiedzą: dojrzałością, inni: kosztowną harmonią.

 

Didier Eribon, „Powrót do Reims”
tłumaczenie: Maryna Ochab

Karakter
Kraków 2019

fot. Patrice Normand / Leextra via Leemage / Bridgeman Images