Archiwum
16.08.2011

Szerokie wody Transatlantyku

Justyna Knieć
Film

alt

Transatlantyk, z mocno przymocowaną kotwicą w postaci finansowego wsparcia rady miasta – w odróżnieniu od wielu innych tak dużych przedsięwzięć w Poznaniu – ma szansę wypłynąć na szerokie wody.

Nowa impreza mocnym uderzeniem wtargnęła do stolicy Wielkopolski cyklem koncertów, warsztatami, spotkaniami z ludźmi filmu, a nawet nietypowymi spotkaniami z mistrzami kuchni. Transatlantyk to także przeszło 300 pokazów filmowych, nierzadko premierowych i często nagradzanych. Chociaż festiwalowi nie towarzyszył żaden konkurs filmowy, swoją nagrodę przyznała publiczność – Transatlantyk Audience Award otrzymał film „For Lovers Only” Marka Polisha. Historia spotkania w Paryżu byłych kochanków, promowana jako hołd złożony kinu francuskiej nowej fali, mimo doskonale dopracowanej strony estetycznej zwyczajnie nuży. Cóż z tego, że biało-czarne kadry pełne intymnych zbliżeń zachwycają i parafrazują Godarda i Leloucha, skoro bańka zachwytu pryska, gdy tylko postacie otworzą usta, z których wypływają pretensjonalne zdania. Piękne ujęcia okazują się kiczowatymi pocztówkami z zakochanymi i z wszelkimi odwiedzanymi kolejno przez Sophie i Yves’a turystycznymi atrakcjami Francji w tle (z Mont Saint Michel, zamkami nad Loarą i obowiązkowym rejsem motorówką przy brzegu Lazurowego Wybrzeża włącznie), a bohaterowie – wciąż poszukującymi natchnienia i bratnich dusz artystami (bo przecież kasjerka czy hydraulik nie mają prawa do miłosnej przygody w mieście „for lovers only”).

Z Paryża przenosimy się do śnieżnej Norwegii, a to za sprawą „Happy Happy” Anne Sewitsky. Balansująca na granicy komedii i dramatu historia dwóch mieszkających obok siebie małżeństw rozgrywa się na tle białych, śnieżnych pejzaży (stanowiących zresztą doskonały przerywnik, ponieważ sekwencje we wnętrzach spowijał niemal całkowity mrok) i odsłania cały wachlarz emocji, o jakie trudno podejrzewać Skandynawów. W scenariuszu ukryte zostały odniesienia do schematów myślowych i różnic między mieszkańcami dwóch domów – Dunka Elisabeth reprezentuje więc typ chłodnej, ale silnej kobiety, podczas gdy wychowana w chrześcijańskiej rodzinie, gdzieś w południowej Norwegii Katja ma w sobie tyle ciepła, że zdolna jest obdzielić nim nie tylko swoją rodzinę, co zresztą staje się siłą napędową fabuły. Mimo niezaprzeczalnego komizmu sytuacyjnego, który z pewnością spodobał się jurorom głównego konkursu tegorocznego festiwalu w Sundance, „Happy Happy” jest jednak klasycznym dramatem o próbach znalezienia równowagi między pragnieniami swoimi i ukochanych osób.

Film Sewitsky pokazywano w ramach jednej z dwóch cieszących się sporym zainteresowaniem sekcji narodowych. Nowe Kino Skandynawskie reprezentował także nagrodzony Oscarem, przemycający krytykę przemocy współczesnego świata pod każdą szerokością geograficzną „W lepszym świecie” Susanne Bier. Obok nagradzanych obrazów z północnej Europy, filmem o zdecydowanie większym potencjale okazał się jednak duński „Nie ma tego złego”. Poprowadzona z dużą dozą ironii, trochę w stylu Todda Solondza, rozbita na kilka wątków opowieść o zderzaniu się z osobistymi tragediami zdobyła przychylność transatlantyckiej publiczności. Duża w tym zasługa reżysera i scenarzysty w jednej sobie, Mikkela Munch-Falsa, który wziął na warsztat niemal wszystkie bolączki osamotnionego człowieka społeczeństwa globalnego, obdzielając go ledwie substytutami bliskości: wizytami u psychoterapeuty, wideokasetami z filmami porno, telefonicznymi seksrozmowami. Bohaterowie Munch-Falsa – czy to z racji z psychicznej niedoskonałości, czy też właśnie doskonałości fizycznej – dryfują gdzieś na obrzeżach tego społeczeństwa, zamknięci w pustych mieszkaniach, ciasnych biurach czy pokojach hotelowych na jedną noc. Zaskakujące finalne spotkanie daje im wszystkim szansę na znalezienie upragnionej, głębszej relacji z drugą osobą…

Na drugą sekcję narodową złożyło się 10 Niemieckich Głosów, a wśród nich między innymi nowy film Toma Tykwera „Trzy” i doceniony już kilkoma nagrodami film „Obca” w reżyserii Feo Aladag, z główną rolą Sibel Kekilli, znanej z „Głową w mur”. Kekilli, podobnie jak w filmie Fatiha Akina, znowu wciela się w postać mieszkającej w Niemczech Turczynki, która staje przed wyborem: żyć w zgodzie ze zwyczajami swojej patriarchalnej rodziny lub w zgodzie ze swoimi przekonaniami obok kochanego człowieka. Najciekawszą propozycją filmową sekcji był jednak „Sen o Afryce” Ulricha Köhlera, nagrodzonego na ostatnim festiwalu w Berlinie Srebrnym Niedźwiedziem – obraz niełatwy w odbiorze, choć czasem nachalnie narzucający określoną symbolikę. Oryginalny tytuł „Schlafkrankheit”, oznaczający dosłownie śpiączkę, odnosi się więc do metaforycznej choroby, która toczy młode kraje afrykańskie, niezdolne wciąż do samodzielnego funkcjonowania bez pomocy państw europejskich. Epidemię śpiączki w Kamerunie natomiast leczy Ebbo, niemiecki lekarz biorący udział w projekcie dotowanym przez WHO, który wkrótce ma wrócić wraz z rodziną do Europy. Po kilku latach, kiedy epidemia zostanie opanowana, a pieniądze wciąż płyną z Europy, do placówki medycznej przybywa Alex, francuski lekarz z afrykańskimi korzeniami, który ma sprawdzić wydatki szpitala. Film Köhlera, w młodości mieszkającego w dzisiejszym Kongo, prezentuje więc inspirowaną osobistymi wspomnieniami, silnie nacechowaną postkolonialnymi wpływami, graniczącą z obłędem fascynację Europejczyków Czarnym Lądem – Ebbo porzuca życie rodzinne, by móc pozostać w Kamerunie, potem przez romans z czarnoskórą dziewczyną tworzy sobie namiastkę rodziny. Alex, wykształcony syn emigrantów, jest już Afrykańczykiem nowego typu, ale w ogarniętym korupcją i biernością kraju Trzeciego Świata nie ma dla niego miejsca. „Sen o Afryce” może wydać się raczej serią poczynionych luźnych obserwacji na temat życia w jednym z afrykańskich krajów, ponieważ reżyser nie poddaje krytyce społecznej apatii narodów Afryki ani nie podważa zasadności tak hojnie napływającej ze Starego Kontynentu pomocy. Przyglądając się jednak wykrzywionej przez lata „wolności” mentalności Kameruńczyków, zdajemy sobie sprawę, że relacje Europy z byłymi koloniami nigdy nie były bardziej odległe.

Sporo było na Transatlantyku obrazów z młodymi bohaterami. Pokazano na przykład oszczędny film braci Dardenne „Chłopiec na rowerze” o porzuconym przez ojca Cyrilu i „Odległą dzielnicę” – nowy film Sama Garbarskiego. Po twórcy „Iriny Palm” można się było spodziewać kolejnego prowokacyjnego obrazu, tymczasem Garbarski stworzył historię o podróży w czasie, jaką odbywa główny bohater Thomas, by jako dorosły w skórze nastolatka odkryć wreszcie męczącą go całe życie tajemnicę zniknięcia ojca. Muzyka, scenografia, kostiumy z lat 60. – wszystko dopracowane w każdym szczególe – to jednak za mało, by film uznać za coś więcej niż sentymentalne mrzonki o cofnięciu czasu przez zagubionego we współczesności ojca dwójki dzieci. Dużo bardziej przemawiają do mnie rozterki Mike’a, zestresowanego ojca, męża i prawnika z „Wszyscy wygrywają”, który dla utrzymania rodziny podejmuje się prawnej opieki nad starszym panem, nieoczekiwanie zostając też opiekunem jego krnąbrnego wnuka. W swoim trzecim (po „Dróżniku” i „Spotkaniu”) filmie świetny aktor, a jak się okazuje, równie dobry reżyser Thomas McCarthy odchodzi od poważnego tonu, jaki cechował drugą fabułę. Komediowy, mocno karykaturalny ton nie ujmuje jednak „Wszyscy wygrywają” autentyzmu, a bezkonkurencyjne kreacje aktorskie Paula Giamattiego, Amy Ryan i Bobby’ego Cannavale rzeczywiście wygrywają ten film.

Grzechem byłoby nie wspomnieć o wyczekiwanym i gromadzącym komplety widzów „Poliss”. Film Maïwenn Le Bresco wyjechał w tym roku z Cannes z Nagrodą Główną Jury, a prezentując pracę paryskiego wydziału ochrony dziecka, nie stroni od cech dokumentu. Fabuła „Poliss” jest więc rozciągnięta w czasie, jej chronologiczną ciągłość sugerują tylko wplecione wątki osobiste pracujących w jednostce policjantów. I właśnie nietuzinkowe charaktery tych ostatnich w zderzeniu z ofiarami pedofilii, zastraszonymi rodzicami molestowanych dzieci czy ich oprawcami bezczelnie zasłaniającymi się zmyślonymi faktami skutkują czasem sytuacjami tak absurdalnymi, że przerażenie widza miesza się z niekontrolowanym chichotem. Szokuje też zamierzony kontrast, jaki tworzy grzebanie w prywatnych sprawach policjantów (włącznie ze sceną mycia małej córki przez jednego z policjantów) z konkretnymi, prowadzonymi przez nich sprawami (na przykład z przypadkiem kobiety w nietypowy sposób usypiającej swoje płaczące dziecko). Granica, której policjanci – jako rodzice emocjonalnie reagujący na krzywdę dziecka – nie mogą przekroczyć wobec podejrzanych, jest bardzo krucha. Ich zadaniem jest oddzielenie prawdy od spekulacji, co nierzadko odbija się wprawdzie na reakcjach policjantów, ale wciąż nieuzasadniona wydaje się ostatnia scena filmu, która prowadzi do tragedii – w tym wypadku niepotrzebny patos razi.

Filmowo pierwszy Transatlantyk wypadł, mimo pierwszych wątpliwości, zaskakująco dobrze, choć nie bardzo trafiła do mnie idea zupełnie odrębnej części festiwalu: Ekologia, prezentującej głównie filmy dokumentalne sprzed kilku lat. Brakuje jeszcze festiwalowi pewnego przenikania się (narzucanego przez samą nazwę imprezy) sztuki filmowej z muzyką, co można wybaczyć z racji pierwszej edycji. W muzycznej części festiwalu bowiem, obok wysokiego poziomu konkursu dla kompozytorów, pewien niedosyt pozostawiły koncerty Balanescu Quartet i dyrektora festiwalu Jana A.P. Kaczmarka – więcej chciałoby się podczas następnej edycji słuchać muzyki filmowej nie tylko w wykonaniu orkiestry symfonicznej, ale też w samym klubie festiwalowym. Niezwykle bogato za to prezentował się cykl warsztatów i masterclass z udziałem między innymi Jamesa Cromwella czy Zbigniewa Rybczyńskiego, w których uczestniczyło ponad 2 tysiące osób. Trochę uwierały termin festiwalu, konkurujący z ledwo co zakończonymi Nowymi Horyzontami i Dwoma Brzegami, oraz małe organizacyjne wpadki (jak zaskakujący brak katalogu festiwalowego). Nietrudno jednak spostrzec, że Transatlantyk, już z mocno przymocowaną kotwicą w postaci finansowego wsparcia rady miasta – w odróżnieniu od wielu innych tak dużych przedsięwzięć w Poznaniu – ma szansę wypłynąć na szerokie wody.

Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk
Poznań 5–13.08.2011

fot. „Happy, happy”, reż. Anne Sewitsky

Normal 0 21 false false false MicrosoftInternetExplorer4

ï

alt