„Speak low when you speak, love
Our summer day withers away too soon, too soon
Speak low when you speak, love
Our moment is swift, like ships adrift, we’re swept apart, too soon
Speak low, darling, speak low
Love is a spark, lost in the dark too soon, too soon
I feel wherever I go that tomorrow is near, tomorrow is here and always too soon”.
Billie Holiday, „Speak low”
Za kilka dekad Christian Petzold zapewne zostanie zapomniany jako twórca pośledniego sortu, i będzie to wielki błąd krytycznego światka, który filmy często ogląda z irytacją i małodusznie. Po zakończeniu „Feniksa” można się przecież dość naturalnie skrzywić i uznać, że ten akademicki melodramat z felerną niemiecką historią w tle wyszedł nam bokiem. Bo cóż w nim takiego wartego uwagi? Przecie to kino kotletowe! A ja bym polemizował, tupnął nogą i powiedział: no tak, jeśli się ma mierne kubki smakowe, to się nimi nie posmakuje tych delicyj!
Gdybym miał okazję zrobić wywiad z reżyserem „Feniksa”, zapytałbym: „jakże pan to czyni, że wszystkie pana filmy są tak zabójczo nudne, a tak bardzo lubi się je oglądać?”. To nie byłoby złośliwe pytanie. Naprawdę chciałbym poznać naturę sekretnego składnika, przez który szare, garniturowe, krawaciarskie kino Niemca tak błyszczy podczas seansu. Ten reżyser celuje w subtelnych półśrodkach, lekko przejrzałych półtonach, niezbyt mrocznych półcieniach czy chudych ćwiartkach wyblakłych emocji. Jest specjalistą wysokiej klasy od podanych inaczej banałów i odrestaurowanych, tekturowych dekoracji ze spalonych teatrów. Człowiekiem, który lubi serwować krajanom gorzkie posiłki i odciążać ciężar solidnych porcji jabłuszkiem lub soczkiem owocowym. Inaczej mówiąc: to spec od osobliwych tortur.
Jeśli uderzy nas w brzuch, to potem pogłaszcze po głowie. Gdy przywali w kolano, to potem lekko przytuli. A jeśli kopnie w pośladki, to po chwili poklepie serdecznie po ramieniu… Wymieniać można dalej. W głowie lekko się kręci i ciężko być tak po ludzku zaspokojonym „Gespenter” z brutalnie, wręcz ordynarnie oberwanym zakończeniem, czy niedostatkiem fajerwerków w „Jerichow” (zremasterowany „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”).
Reżyser ostatnio upitrasił obrazek NRD od kuchni w „Barbarze” i Niemcy dali mu srebrnego misia na Berlinale, aby docenić to, że zamiast wielkiej historii mamy skromny dramat, i to w nijakich dekoracjach i bez demonów à la szalone i niewygodne wizje Christopha Schlingensiefa. W „Feniksie” Petzold powrócił ze swoim pół-kinem z lekkim przytupem i figlarnym dubstepem. Zaprosił do współpracy tę samą parę głównych aktorów co ostatnio (ulubioną przezeń Ninę Hoss oraz Ronalda Zehrfelda), i z nimi na pokładzie masywnego walca począł miażdżyć ostatnie interesujące wyimki z Holokaustu. Zrobił to nam jeszcze raz. I znów inaczej.
Zacytowany fragment piosenki, która pojawia się w filmie, by wbić nam szpilkę w szyję, oferuje dziurkę do podglądania staromodnych gustów i osobliwych zainteresowań Petzolda. Napisany w duecie z Harunem Farockim scenariusz „Feniksa” został oparty na francuskiej powieści kryminalnej z lat 60. To właśnie z tej dekady pochodzi z kolei horror „Jarmark dusz”, podstawa „Yelli” – osobliwej wariacji Petzolda, w której reżyser przeniósł akcję z opuszczonego amerykańskiego miasteczka do przygnębiającego świata współczesnego niemieckiego biznesu. Po drodze duszna, irracjonalna atmosfera, którą tak ukochał David Lynch, została podmieniona na dziwne studium na temat tego, jak bliscy sobie ludzie nagle tracą więź – ot tak, bez racjonalnego wyjaśnienia.
Podobnie jest z „Feniksem”. To wizja Holokaustu, który przydarzył się jakby obok pary kochanków i wtrącił ich, znacznie skonfundowanych bezceremonialnością gestu, w nowe, ordynarne scenografie. Co ciekawe – mimo to mają w nich zagrać swoje dawne role. Czy taneczne ruchy sprzed czasów nazistów można jednak wykonywać z równą gracją co niegdyś?
Wojna u Petzolda należy do bardzo nieodległej, jeszcze ciepłej przeszłości dnia wczorajszego. Owiewa trującymi wyziewami twarz Nelly, zmasakrowaną w obozie zagłady. Po zręcznym zszyciu przez niemieckiego lekarza ta twarz zdaje się tkwić na swoim miejscu bardziej za pomocą dużej ilości zaklęć niż mocy skompromitowanej przez Holokaust nauki i kultury wysokiej. Mimika kobiety jest upiornie niezdarna, wręcz groteskowa. Zrozpaczona i skrzywdzona bohaterka nie jest też przekonana co do sensowności wykonywania na niej skomplikowanych zabiegów medycznych.
Nelly bacznie obserwuje swoją twarz, pod wpływem impulsu zmienia zdanie i chce jednak odgruzować przeszłość – zwiedza ruiny dawnego domu, decyduje się odszukać byłego męża. Niemcy patrzą na nią zdegustowani – jeśli ją znają, przypomina im zapewne to, jak się głęboko splugawili za nazistów, a jeśli nawet jest im obca – wywołuje nieprzyjemne wspomnienie niedawnych cierpień.
Być może ukryty potencjał swojego pół-kina Petzold czerpie zatem z wyciągania z szafy wysuszonych trucheł wypieranych lęków, które z godnym podziwu staraniem upychamy pod niepotrzebnymi rupieciami? W „Feniksie” reżyser zdecydował się na resuscytację zgniłych szczątków Holokaustu. Czy idzie tu o to, aby nagle odczuć w sali kinowej niespodziewane wzruszenie – tym bardziej że z początku dekoracje uznamy za sztuczne, a bohaterów za naiwnych słabeuszy?
„Feniks”
reż. Christian Petzold
premiera: 26.06.2015