Wydany niedawno album „The Glowing Man” to ostatnia płyta zespołu Swans w składzie osobowym i w formule, którą grupa przybrała, reaktywując się w 2010 roku. Perspektywa końca (kolejnej już) ery Swans bardzo mocno wpływa na odbiór płyty – „The Glowing Man” słucha się przede wszystkim jako ostatnią część trylogii, domknięcie tego, co zespół rozpoczął na „The Seer” i kontynuował, nagrywając „To Be Kind”. Skojarzenia okołoliterackie wydają się jak najbardziej na miejscu. Wszystkie trzy części układają się w świetnie napisaną opowieść o rudymentach ludzkiej egzystencji: o najgłębszych ludzkich atawizmach, o Bogu, miłości, rodzicielstwie i dziecięctwie, o agresji, seksie, lękach i nadziejach, o śmierci. Rozpięta między korzennym folkiem a betonowym, postapokaliptycznym noisem muzyka Swans oraz nawołujący, wieszczo-szamański wokal Giry wciąż doskonale rezonują z tym, co ostateczne i podstawowe.
Z tego względu „The Glowing Man” jest w stosunku do poprzednich płyt raczej kontynuacją niż kontrapunktem. Opowieść płynie dalej i rozwija się w tym samym kierunku. Bohater utworów Swans wciąż zmaga się z własną egzystencją – z jej nieznośnym ciężarem („The weight of my body is too much to bear”), a jednocześnie bezproduktywnością i nieważkością („Walking, Counting, Breathing, Reaching, Breathing, Reaching, Leaving, Reaching // God, oh God, I’m Leaving, I’m Leaving”). Podobnie jak na „The Seer” i „To Be Kind”, próbuje się jakoś ułożyć wobec świata i zamieszkujących go ludzi.
„The Glowing Man” podrzuca jednak nowe wątki. W sposób wyraźniejszy niż w poprzednich częściach trylogii zaznacza swoją obecność bliżej nieokreślony On. Jest zagadkowy, nieuchwytny, niedostępny, ukryty za „Chmurą niewiedzy” i „Chmurą zapomnienia”, by posłużyć się tytułami pierwszych dwóch utworów. Bohater wciąż próbuje nadać mu jakieś imię, dookreślić, poznać, ale sądząc po ilości prób, nie za bardzo mu się to udaje. Strzela jak nieprzygotowany uczeń pod tablicą: „Sleeper Man”, „Keeper Man”, „Leaver Man”, „The Glowing Man”, „a real go-getter”, „a real heart-breaker”, „a real head-splitter”. Ostatecznie w kulminacyjnym momencie płyty wybiera konkretniejsze, znajome, ale też obciążone przez kulturę znaczeniami imię „Józef”.
Na osobną uwagę zasługuje „When Will I Return?”, gdzie mikrofon przejmuje żona Michaela Giry, Jennifer. Jeśli brzmienie jej dźwięcznego, kobiecego głosu wybije kogoś z piekiełka, o którym powyżej, to tylko na chwilę. Z powrotem brutalnie strąca nas do niego tekst o przemocowej relacji damsko-męskiej, która jest walką o przetrwanie i zadanie wrogowi decydującego ciosu. Na marginesie warto wspomnieć, że utwór jest autobiograficzną rekonstrukcją napaści, której ofiarą była Jennifer Gira.
Muzyka idzie ręka w rękę z opowieścią. Kto słyszał poprzednie albumy, nie będzie zaskoczony. Po delikatnym otwarciu zostajemy wprowadzeni w szamański trans przerywany raz po raz porywającym łomotem ostatecznym. Jest mniej bluesowo, a momentami bardziej folkowo (np. „People Like Us”, choć nadal bardzo „swansowy”, daje się wyobrazić jako cover Leonarda Cohena). Słuchając nowej płyty, trudno jednak nie dojść do wniosku, że po wydaniu „To Be Kind” zespół dotarł do miejsca, z którego bardzo trudno jest wykonać krok naprzód. I że choć „The Glowing Man” to płyta bardzo dobra, pod względem siły wyrazu wydaje się jednak ustępować poprzednim.
I wtedy następuje finał. Delikatne światło, które przeświecało przez wszystkie utwory, nabiera mocy i rozbłyskuje. Kończy się noc, zaczyna się nowy dzień. Wyśpiewany przez Michaela i Jennifer Girów „Finally, Peace” to zupełnie zaskakująca, niczym niezapowiedziana eksplozja optymizmu o sile kruszącej ściany dźwięku pieczołowicie stawiane przez zespół w poprzednich utworach. Skąd się wzięła? Jakie jest jej źródło? O tym być może dowiemy się w następnym odcinku.
Swans, „The Glowing Man”
Youn God / Mute
premiera: 17.06.2016