Archiwum
16.09.2015

Stołeczna na dwa razy

Marek S. Bochniarz
Muzyka

Tego lata jestem miejskim imigrantem i nadmiernie wykorzystując gościnność rodziny sporą jego część spędzam w Warszawie. To może napiszę o muzyce, której zazwyczaj tylko słucham, tępo patrząc w bok? I może jeszcze przekonam czytelnika, że albumy przeze mnie wybrane oddają wzruszenia ich autorów pejzażem stolicy: „Telegaz” Wojciecha Bąkowskiego i rap-płyty Taco Hemingway’a: „Trójkąt warszawski”, „Umowa o dzieło”. Gdzie przecież być, jeśli nie w centrum?

Side A
Wojciech Bąkowski: Warszawa jest gdzieś w pokoju

Spotkanie z twórczością Bąkowskiego przypomina zderzenie z idealnie płaską ścianą, perfekcyjnie pokrytą tynkiem i, żeby dopełnić efektu, metodycznie zalizaną farbą (zostawiamy odcisk rozkwaszonego nosa, trochę krwi i utracone sny). Uświadamiamy sobie to, że ze sztuką abstrakcyjną jesteśmy na bakier i gdy był ku temu najwyższy czas, nie zagłębiliśmy się do cna w Malewiczowskie kwadraty. Ja przynajmniej czuję się jak szczur bezradnie drapiący łapkami po gładkich ściankach akwarium.

Bąkowski jako muzyk solowy (jak osobliwie to w jego przypadku brzmi!) na „Kształcie” bawił równie absurdalnymi tekstami jak cackami, które pisał dla grupy KOT czy duetu NIWEA. Jedyna różnica polegała na tym, że swoje słowa nagrał jakby ciszej od muzyki i trzeba je było cierpliwie wyławiać z gęstwiny dźwięków (mój ulubiony fragment z „Najazdów podłogowych” to: „to, co mi gadałeś – nagrałem, i do tego tańczę” – czyż to nie idealny bon mot na wszelakie okazje?).

Jeśli „Telegaz” potraktować jako ewolucję, to mamy tu do czynienia z ograniczaniem dostępu słuchacza do dźwięków mowy. Można by nawet pójść dalej i stwierdzić, że oto niegdysiejsi Penerzy, autorzy „filmów mówionych” – Wojciech Bąkowski i Piotr Bosacki – ostatnio zrezygnowali z przejawów ludzkiej mowy (ten drugi w CSW Zamek Ujazdowski zaprezentował na wystawie „Sprawa jest w załatwianiu” wyłącznie filmy nieme), i kryje się za tym pewna głęboka rzecz, może nawet artystyczny spisek!

Amoralny i alogiczny „Telegaz” pokazuje metropolię od strony zapełniającej ją napisów na centrach handlowych, drogowskazów, tablic informacyjnych (które sam monotonnie czyta), muzyki codzienności. Bąkowski nie kręci nosem na bylejakość przekazów, lecz dostrzega w nich walory nam umykające (bo zdążyliśmy się przyzwyczaić, i rzekomo przestaliśmy już rejestrować). Proponuje słuchaczowi estetyczną kontemplację nad przedmiotem pozornie niegodnym bliższego odsłuchu: muzyką użytkową, dzwonkami telefonów komórkowych, nieludzkimi niuansami syntezatora mowy IVONA.

Moraliści i krytycy, przestrzegający i komentujący, przeoczyli przecież te wzruszenia, jakie ogarniają człowieka w Warszawie, otoczonego przez ten uroczy, uspokajający szum i pochód codzienności. Warszawa (bądź każde inne duże miasto) z „Telegazu” jest tak piękna w tych drobnych zachwytach i udrękach jak chyba nigdzie indziej. Nagrał ją przecież artysta, któremu spodobał się na Kongresie Kultury Europejskiej we Wrocławiu wykład profesora Baumana, bo „tak pięknie kaszlał – tak, że myślałem, że on umrze, i wycierał się tą chusteczką […] sama przyjemność z oglądania tego człowieka była wielka”.

Side B
Taco Hemingway: Miasto, co śmierdzi petami i kalafiorami

Osuńmy się teraz w dwie rap-płyty: jedną fabularną, drugą epizodyczną. Konwencja gatunkowa jest przy tym umowna – bo i sam autor piosenek nietypowy. Niby tworzy w znanym gatunku, lecz robi nam niniejszym przebraniem wodę z mózgu, a my jesteśmy już kupieni. Mówiąc prościej: ci, którzy nienawidzą rapu, nadal mają szansę na pozytywne emocje słuchając tekstów Taco Hemingway’a z „Trójkąta warszawskiego” i „Umowy o dzieło”.

Pierwsza płyta opowiada jakby codzienną i banalną opowieść o zwichniętym zauroczeniu i złamanej miłości, lecz wszystko to jest zdrowo ostrzyknięte ironią i rozbite zmianą punktów widzenia. Na drugim albumie z kolei jest solidna dawka krytyki społecznej i coś o nieszczęsnym losie młodych bez perspektyw na przyszłość, ale trochę prześmiewczo i autobiograficznie. I znów nie do końca na serio czy na trzeźwo.

Być może to właśnie stan nie-do-końca-tu sprawia, że łatwo wpaść w zachwyt żenującymi, miłosnymi perypetiami Ernesta, jego Eks i Piotra-Łotra z „Trójkąta warszawskiego”, a tym bardziej zahipnotyzować się „Umową o dzieło”, która tak niesprawiedliwie została ograniczona do bycia reprezentatywnym głosem na temat prekariatu. Idzie też, rzecz jasna, o gęstość i finezję rymów, a także osobliwy dobór słów. Gdy w jednym z tekstów artysta bawi się szatami króla przymierzając, niby nie na serio ciuchy po Miłoszu, czy sięga we „Wszystko jedno” do greckiej tragedii, to wiemy, że coś obcego i nieprzejednanego ostro mąci tę raperską powierzchnię.

Choć z urodzenia kairczyk, a z tymczasowego zamieszkania londyńczyk, Filip Szczęśniak w „Trójkącie warszawskim” i „Umowie o dzieło” opisuje skromne dramaty, pozostając w piorunująco naszkicowanej scenerii polskiej stolicy, układając rap-narracje w oparciu o nazwy modnych barów, sieciówek czy przystanków stacji metra wraz z towarzyszącymi im skojarzeniami. Ten unikalny przewodnik po mieście rozbawi nas o wiele bardziej niż monotonne trucie bedekerów i (aż boję się to sugerować) mógłby być podstawą zwiedzania miasta w nietypowym turystycznie/modowo typowym wariancie.

Nie ufam tym przekonanym, że można by dowolnie powyrzucać, poprzekręcać lokalizacje na insze i zrobić z tych dwóch mocarnych płyt rzeczy do bólu uniwersalne, o każdym mieście i każdej grupie mieszkańców. Zachowanie specyfiki warszawskiej jest tu jakby konieczne bo tylko w tych dekoracjach tandetny trójkąt miłosny i perypetie życiowe alter ego Taco nabierają tak zacnych, bo stołecznych rumieńców. I trudno się nawet dziwić ekspresowemu przyrostowi fanów ekscentrycznego rapera.

Wojciech Bąkowski, „Telegaz”, Dunno Records 2015
Taco Hemingway, „Trójkąt warszawski”, „Umowa o dzieło” Asfalt Records 2015

alt