Po pierwsze „zaumny”, po drugie – ASMR. Zanim przejdziemy do wrażeń z „Contactu”, pochylmy się nad tymi terminami. Dlaczego? Za ich sprawą Mateusz Olszewki wyróżnia się na tle innych autorów formujących scenę młodej polskiej elektroniki. Większość rezygnuje z „otoczki” – znaczących nazw, tytułów, tekstów towarzyszących. Nie chodzi jednak o to, by w ten sposób skupić uwagę słuchaczy na muzyce. Dla członków tej sceny dźwięk zdaje się pełnić funkcję surowego materiału, a muzyka jest zaledwie rezultatem jego obróbki, dość przypadkowym i stosunkowo improwizowanym.
Powściągliwość nie jest też wyrazem minimalizmu. Rozumiem ją raczej w kategoriach objawu niż decyzji artystycznej. Młody „niezal” milczy o swojej twórczości i unika obudowywania jej kontekstem; nazywa ją zdrobniale „muzyczką” i ilustruje niechlujnymi fotkami albo kolażami. Gesty te nie tworzą spójnego programu. Zaplecze koncepcyjne ogranicza się niemal wyłącznie do tekstu Bartosza Nowickiego z kwietnia 2018 roku. Pochodzące stamtąd zdanie o „muzie do fury mixtape” można by rozciągnąć na większość twórców: „Dominuje tu całkowita kompozycyjna anarchia oraz brzmieniowa destrukcja pełna przesterów i słabej rozdzielczości dźwięków”.
Młoda polska elektronika została w dużej mierze ukształtowana przez krzywdzące warunki medialne (brak szans na promocję, zanim staniesz się rozpoznawalny), artystyczne FOMO (dlatego wydają byle co, byle jak i gdzie) oraz brak przygotowania odbiorców i krytyki (raczej nie pisze się u nas o muzyce eksperymentalnej). Sample nie są precyzyjnie przycięte, parę fontów i emoji robi za notkę prasową i całkiem słusznie, skoro dopieszczanie (produkcja, miks, fizyki, kontakt z prasą) nie ma sensu. Jeśli w ogóle można mówić o jakiejś scenie i podkreślać – jak Nowicki – jej samoświadomość, to przede wszystkim w zakresie braku złudzeń.
Nie powstał jeszcze żaden poważny tekst na temat ehh hahah, Julka Płoskiego, paszki, różawia, Janusza Jurgi, Arka Entropii. Minimalna dawka informacji na temat tych projektów nie tyle odzwierciedla ich recepcję, ile raczej ją poprzedza i z góry projektuje. To inicjatywy proszące się o pominięcie, śmieszne pliki – czasem wręcz żałosne, jak „netia genialna rozmowa z klientem” – patoelektronika, wytwory. Tymczasem Zaumne podsuwa słuchaczowi dwa obszerne tropy: historyczny i technologiczny. Oba pozwalają go uważać za spadkobiercę Lubomira Grzelaka, jednego z protoplastów estetyki, albo za kolegę Bartoszów Kujawskiego i Zaskórskiego, a może też za jednego z inspiratorów „Taśm Reiki” opublikowanych ostatnio przez Palcolor.
Od połowy lat 30. XX wieku władze porewolucyjnej Rosji zaczęły wprowadzać w czyn ukute dekadę wcześniej pojęcie jazykowoje stroitielstwo. Poetycznie brzmiące hasło oznaczało inżynierię językową, która w rezultacie niwelacji różnorodności społecznej i etnicznej w granicach wielonarodowego imperium miała doprowadzić do stworzenia przez dialektologów z Moskiewskiego Koła Lingwistycznego notacji, a później także samych języków przedpiśmiennych na podstawie tak zwanego nowego alfabetu i języka powszechnego.
Taktykę rządu z różnymi intencjami podchwycili poeci. Futuryści-zaumnicy (język „zaumny” = język przedrozumowy) nie odwzorowywali układów brzmieniowych języków etnicznych, chodziło im raczej o wyselekcjonowanie ich najbardziej jaskrawych właściwości fonetycznych (najłatwiej „kojarzących się”, „naturalnie” symbolicznych). Te z kolei kojarzyli w wielojęzyczne glosolalie, „miał fonetyczny sprzed stadium zróżnicowania się języków na odmiany etniczne”. Tego typu sztuka korespondowała z priorytetowym celem rosyjskiego modernizmu: „całkowitą równoczesnością wszystkiego, synchronią współistnienia”.
Idea litero- i słowosplotów na bazie „wypranych” albo – mówiąc wprost – unicestwionych dialektów okazały się dla Mateusza Olszewskiego na tyle intrygujące, że swojemu flagowemu projektowi nadał ich nazwę. Nie chodziło tylko o nawiązanie do ciekawego (i drastycznego) nurtu w sztuce. W czasie boomu na stroitielstwo młodych Rosjan zachęcano, by „kombinowali ze sobą języki na zaumnej osnowie”. „Nierozum” albo „przedrozum”, nieświadomość jako kanwa komunikacji, posmak ezoteryki (kojarzący dialekty poeci „mówili językami”, przyjmując jak gdyby dar Ducha Świętego) – to wszystko znajdziemy u Zaumne.
W tym samym czasie na Zachodzie – z zupełnie innych przyczyn i z innym zamiarem – podobnych eksperymentów dokonywali dadaiści. Wśród nich, przypomina Monika Pasiecznik, Kurt Schwitters ze swoją „Ursonate”. Na Bandcampie Magii – labela, którego nakładem ukazał się debiut Olszewskiego – czytamy, że jego „Przeżycia” „spisane są głoskami, które wybrzmiewają smutkiem i euforią ():)). Pełno w nich fraz, które zwielokrotnione kotłują się w zamglonych przestrzeniach”. Z jednej strony mamy więc rosyjskich zaumników, z drugiej Schwittersa i surrealizm, dalej jeszcze – jako furtkę zapewniającą ucieczkę od prostej dychotomii Wschód–Zachód – nowe globalne technologie wywołujące bezwiedną reakcję ciała, czyli autonomous sensory meridian response (ASMR).
„Zacząłem trochę nad tym rozmyślać i stwierdziłem, że można by potraktować ASMR-y jako stocki z emocjami” – mówił Olszewski w jednym z wywiadów. W innym dopowiadał, że „poszukuje w nich szczerze brzmiących fragmentów”. Odbiorca filmu ASMR zostaje przez narratora, mistrza bądź mistrzynię doznawania, którzy operują wyzwalaczami (triggers), usytuowany w jego lub jej bezpośredniej bliskości, tak by mogli się nim zająć albo raczej wytworzyć w nim złudzenie „bycia zaopiekowanym” w wyniku jakiegoś zabiegu (kosmetycznego, medycznego etc.), a raczej przysłuchiwania się odgłosom markowania go.
ASMR-yści bawią się mikrofonem, dotykają go i opukują, drapią suchary, gładzą drewno, podłączają mikrofony pod seanse fryzjerskie czy masaże (udawane bądź nie). Emitując ciche, dyskretne dźwięki i podbijając je do tego stopnia, że szept albo szelest ubrań zdają się rozbrzmiewać tuż przy uchu (i to w naturalnym „trójwymiarze”), skracają międzyludzki dystans, który ma odpowiadać za coraz częstsze przypadki społecznej deprywacji. ASMR-y zawdzięczają jednak sukces nie tyle wrażeniu bliskości czy nawet intymności, ile raczej temu, że utwierdzają swoich odbiorców w samym istnieniu. Bezwiedna reakcja ciała świadczy o realności tegoż, a co za tym idzie – również emocje czyni rzeczywistymi.
Jak to wygląda w praktyce – jak sample z transmisji ASMR sprawdzają się jako składowa muzyki bądź ona sama – możemy się przekonać, słuchając pierwszej połowy „Contactu”. Okazuje się, że król jest nagi: ASMR próbkowana w kompozycji muzycznej okazuje się zwykłym samplem wokalnym czy jedną z tysięcy „przeszkadzajek”, kolejnym „małym instrumentem”. Synestezyjny (a właściwie cenestezyjny) przepływ między odgłosami a emocjonalnością zostaje przerwany, o ile kiedykolwiek istniał. Zaumne nie dysponuje jeszcze zdolnościami narracyjnymi, które temat opowiadania czyniłyby w praktyce nieważnym. ASMR-y miały pomóc zatuszować ten deficyt.
Mockuzyka
Druga połowa albumu okazuje się silniejsza. Rozpoczyna ją utwór tytułowy, w którym na szczególną uwagę zasługuje wejście wokalu (00’56’’), który współegzystuje z jednym, delikatnym bitem, by dość szybko (1′23″) zyskać chwilowe wsparcie w drugim – mocniejszym. Głos nieustannie koresponduje z samplem mówionym o ezoterycznej treści. Narratorka mówi o duchowym porozumieniu, które umożliwia wiarę – „I can believe”, stwierdza – i w takim kontekście prościutkie „go!”, powtarzane w akompaniamencie footworkowego podkładu, wydaje się pełne pobłażania dla dewocji, a może uzależnienia od drugiej osoby.
Najważniejsze będzie jednak porównanie, namecheck, z którym nie przesadzę, serio. „Contact” to utwór o dramaturgii wczesnych Junior Boys. Ogólnie rzecz biorąc, Zaumne zdaje się nawiązywać do okresu w historii najnowszej muzyki rozrywkowej między 2006 a 2015 rokiem. Kończący płytę „Black Tourmaline” (w którym Olszewski sampluje singiel Rosy Vertov, „Scolding Myself”) to właściwie kawałek witchhouse’owy z wokalem nawiązującym do amerykańskiego indie rocka. Pod paroma względami przypomina próby Piotra Maciejewskiego (Drivealone), co prognozy na temat dalszych losów Zaumne czyni jeszcze mniej przewidywalnymi.
Kłopot w tym, że już po przesłuchaniu albumu wybrałem się na koncert do gdańskiej Kolonii Artystów. Był to mój drugi występ Zaumne (słyszałem go na żywo ponad dwa lata temu w CSW Łaźnia). Przypominam sobie tekst Nowickiego i jedno z zamykających go zdań: „Najwyższy czas zdać sobie sprawę, że to nie Kuba Ziołek, Wacław Zimpel czy Stefan Wesołowski kształtują przyszłość rodzimej muzyki i kultury”. U progu 2020 roku wydaje się to jeszcze bardziej prawdziwe. Ale w tym samym czasie trzeba sobie jasno powiedzieć, że do młodej elektroniki dźwięczne tagi (ostatnio: „hipertronika”) pasują równie dobrze jak hasło „mockuzyka”.
Jak pomóc, żeby nie zaszkodzić
Tak jak filmy w konwencji mockumentary są satyrą na „poważne” kino dokumentalne, tak koncert Zaumne wydał mi się satyrą na „poważną” muzykę; to znaczy taką, do której wykonania przydałoby się dysponować jakimiś umiejętnościami, wyczuciem albo chociaż pomysłem na performans. Nagłośnienie w Kolonii Artystów okazało się za dobre na materiał Olszewskiego, który puścił z kompa prawie cały „Contact”, dokładając bodaj jeden–dwa szkice. Zapalił i zgasił stojącą przy kompie świeczkę, a pomiędzy działo się coś w stylu New Rome – ambientowa łatwizna, która jakąkolwiek kontrowersję budziła tylko dlatego, że ASMR-y na soundsystemie (inaczej niż w warunkach albumowych) gryzły się z podkładami, prowadząc do marzeń o prawilnej dawce czegoś na chorobę lokomocyjną.
Ale nie o samo brzmienie chodzi (jego zbytnie, obnażające „wyostrzenie” miało tę zaletę, że od czasu do czasu budziło skojarzenia z „Compassion” Forest Swords), lecz o zwykłą ludzką nudę, tym bardziej nieznośną z winy mętnych wizualizacji i postawy samego artysty. Skrajnie wycofany, nieobecny jak neurotyk na rodzinnej biesiadzie, Olszewski uosabiał stereotyp muzyka puszczającego coś z lapka ludziom, którzy zapłacili za „prawdziwy” koncert. Żal zwłaszcza wspomnianych wyżej momentów wokalnych, których Olszewski chyba jednak nie zaśpiewał na płycie samodzielnie, tak samo jak nie zrobił tego na koncercie (w Łaźni szeptał przynajmniej jakieś wiersze).
Tuż przed Zaumne wystąpiło belgijskie trio Gabbro, którego członkowie sapali do ustnika, lali wodę do saksofonu tudzież uprawiali avant-beatbox oraz grali smyczkiem na gitarze. Nic nowego, przeciwnie. Tego typu projekty powstają każdego dnia w spóźnionej reakcji na twórczość Henriego Chopina. Nawet jeśli mniej „słuchalny”, a momentami nawet egzaltowany, był to występ o wiele bardziej zajmujący od repertuaru Olszewskiego. Przede wszystkim czułem, że muzyka Gabbro nie należy do nich, nie została – mówiąc wprost – ściągnięta ze Stocka, więc proces jej wykonywania (za każdym razem inaczej) to w istocie negocjacje z oporną materią. Zaumne próbuje osadzić swoje produkcje na intermedialnym tle. Jego płyty i występy pokazują jednak, że pod „kontaktowym” przedrostkiem „inter” ukrywa się nie dobrze „wymyślony” narrator, lecz zaledwie anegdota o muzyczce z ASMR-ami i jeszcze jednym wrażliwcu, który zasiedział się przy kompie.
***
Pisząc, korzystałem z artykułów „Wielojęzyczność jako chwyt” Tamary Brzostowskiej-Tereszkiewicz oraz „Autonomous Sensory Meridian Response (ASMR): a flow-like mental state” Emmy Barratt i Nicka J. Davisa.
Zaumne (Mateusz Olszewski), „Contact”
BAS
premiera: 26.11.2019