Miałem legendę w rodzinie. Prababka zbiegła ponoć z obozu koncentracyjnego, a potem jedną z jej córek internowano. Traumy nałożyły się na siebie, tworząc nadkobietę. Mieszkaliśmy na granicy wsi i miasta. Częstymi gośćmi w domu były rozmaite szkodniki. Staruszka Wanda rozkładała łapki na myszy, sypała trucizny, a gdy gryzonie w desperacji wyłaziły z nor, ubijała je rakietą do tenisa. Pewnego razu nawiedziła nas plaga pod postacią nieuchwytnej łasicy. Prababka zasiadła w kuchni i całą noc czekała bez ruchu z kiełbasą na kolanach, by o świcie własnoręcznie ukatrupić zwierzę.
Przeżyła ponad 90 lat, wyprostowana, szczupła, o jasnym umyśle. Tuż przed śmiercią te przymioty stały się przekleństwem. Wszytko grało dopóty, dopóki nie położyła się albo usiadła. Wówczas dyscyplinowane przez lata ciało rozluźniało się i odmawiało powrotu do pionu. Umysł, żywy do ostatka, irytował się, nie potrafiąc już narzucić swojej woli. Miałem jakieś 8 lat, gdy Wanda zmarła. Przez ostatni rok utrudniałem jej życie, odsuwając poza zasięg ręki różne przedmioty (szklankę z wodą, kapcie). Musiała wstawać. Była wściekła, jak można być tylko u progu śmierci.
Litościwy psycholog powie, że chciałem prababkę rozruszać, zmusić do powrotu znad przepaści, bo ją kochałem. Pamiętam jednak podłą radochę (niemal rozkosz) z uprzykrzania jej ostatnich chwil. Jako ciekawy świata chłopiec eksperymentowałem z wytrzymałością drugiego człowieka. Prawda była taka, że od małego nie znosiłem starych ludzi, a Wanda była jedną z nich, nawet jeśli do końca zachowała godność (np. nie gramoliła się, lecz wsiadała do autobusów). Na wieść o projekcie zrzeszającym raperów w wieku przedemerytalnym mój wewnętrzny ejdżysta zacierał ręce.
Zaangażowanie do nagrywania hip hopu ludzi, dla których ów gatunek był od zawsze jednym z symboli degrengolady, pachnie wymuszoną adaptacją szkolnej lektury (vide wołający o pomstę Różewicz w interpretacji Sokół/Hades/Sampler Orchestra) albo tak zwanym projektem partycypacyjnym, z którego najwięcej korzyści czerpie tak zwany aktywista czy kurator, a seniorzy są zostawieni sami sobie. Jednak opublikowane w dwóch wersjach – krótkiej i długiej – „Hebluj” paraliżuje ładunkiem emocjonalnym, którego ze świecą szukać w coraz bardziej beznamiętnej, toczonej rakiem autoironii, polskiej rapgrze.
Filarami wydawnictwa są Orzech i Joozef – głosy ciężkie od uczuć, niespotykanie złożone fakturowo. Pierwszy to obserwator własnego wnętrza, zamknięty w sobie do tego stopnia, że wzrusza go każdy przejaw kontaktu ze światem; wokal głęboki jak sztolnia, a zarazem szorstki. Drugi to istna zapętlona w natręctwach menda, która w każdej chwili może rzucić się do gardła Bogu ducha winnej babie w mięsnym. Jeśli Orzech skupia się na problemach codzienności, to Joozef za temat swojego rapu wybiera momenty kairotyczne, rozdzierające. Ale pomimo wykluczającej skipowanie energii, „Hebluj” jest w obu swoich wariantach płytą dziwnie przyduszoną.
Hip hop dzieje się zazwyczaj tu i teraz. Tylko od czasu do czasu sięga po wspomnienia, a jeszcze rzadziej wybiega w przyszłość. „Hebluj” nie jest wyjątkiem, jednak na zakończenie płyty dzieje się coś, co umożliwił podstarzałym raperom właściwy im wiek – 50+ w metryce uprawnia do zatoczenia koła i takim nostalgicznym zamknięciem jest kończące płytę „Galaxy”. Wartka opowieść penera o wyjściu na miasto kończy się, długo cichnąc w nadmorskiej mgle, o której Popek i spółka jeszcze nie mogli wiedzieć w „Wyjeździe do Sopotu”. „Klejenie bitów” przyniosło niewiele – zgoła nic, co najwyżej dziwny sen, który długo nie trwa, bo czas do roboty („Ubieraj buty i spierdalaj”).
Pytanie, które nasuwa się po zasłuchaniu na śmierć krótkiej, trzynastominutowej wersji, brzmi następująco: czy to jest w ogóle hip-hop? Otóż jakoś jest. Nie ma tu podręcznikowo rozumianych podkładów (choć sample znakomite), nie ma ściśle rozumianego flow (mimo imponujących wokali). Jest za to bezcenny z punktu widzenia socjo- czy nawet antropologicznego obraz wykluczenia. Wracamy tu do rapu jako estetyki kontrkulturowej, tworzonej przez i dla marginesu. Większość nowego hip hopu można by nazwać „ostalgicznym”. W „Biednych, ale sexy” Agata Pyzik definiuje ten termin jako „skupienie na estetyce przy jednoczesnym pomijaniu jej wymiaru politycznego, co sprawia, że zostaje ona pozbawiona swoich znaczeń”. Ostalgiczni są na przykład Taco i Quebonafide w różowym więzieniu.
Tymczasem „Hebluj” umiejscawia swoich bohaterów na konkretnym, czyli raczej szarym tle. Ich losy i tożsamość zdefiniowała systemowa zmiana po roku 1989, depresji nabawili się pod Balcerowiczem. Starzy raperzy to ludzie, których po nagłym zerwaniu tam poniosła rzeka kapitalizmu, stłamsiła arogancja nowobogackich, którzy majątki zbili w pierwszej połowie lat 90. na byle fyrmie, wyautowały nowe technologie („Excel, dziadu”) i przewartościowanie pojęcia pracy (Marks: „ani manufakturowa lub komercyjna, ani rolnicza, ale abstrakcyjna ogólność działalności tworzącej bogactwo”). „Hebluj” nagrali ludzie, którzy pocą się nad smartfonem, pukając w ekran jednym palcem, a przygodę z netem skończyli – daj Boże – na Naszej klasie. Kto z nich nie kpił, niech pierwszy da lajka.
Na koniec warto nadmienić, że płyta jest swoistym the best of wybranym z kilku solowych EP-ek trójmiejskich raperów. Od tajemniczego promotora projektu HH50+ dowiedziałem się, że trwają prace nad następnymi. Dotychczas zaangażowani raperzy nie ustają w nagrywaniu, a do stawki dołączają kolejni. W planach są sesje z trójmiejskimi więźniami, bezdomnymi, byłymi aktorami. Nawijać mają też panie 50+. Zobaczymy, jak będzie kształtować się przyszłość tego przedsięwzięcia. Życzę jego twórcom, by ktoś im do ostatka przeszkadzał: system, sartre’owscy inni, obojętne – z równą konsekwencją (a może miłością), co ja prababce Wandzie.
Hip Hop 50+, „Hebluj”
HH50+
2018
premiera: 21 marca 2018
https://hh50plus.bandcamp.com/album/hebluj-kr-tko