Archiwum
11.05.2015

Stany Zjednoczone Wielkiego Upadku

Olga Szmidt
Literatura

Najnowsza historia jednego z najpotężniejszych przemysłowych miast USA w dość banalnym ujęciu byłaby opowieścią o pysze ludzi, którzy nie tylko nie znali miary, ale przede wszystkim nie wierzyli w to, że kara za ich wielkie i małe występki może kiedykolwiek nadejść. Byłaby to opowieść o wielkiej hybris, która tak bardzo zaślepiła włodarzy tego świata, że nie dostrzegli cienia powoli spowijającego miasto.

Bankructwo Detroit nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem, ale – paradoksalnie – było szokującym finałem, relacjonowanym przez media i dyskutowanym w każdym zakątku pierwszego świata, który wskutek kryzysu zaczął sam sobie patrzeć na ręce. Nie zawsze była to dyskusja na oszałamiającym poziomie przenikliwości i błyskotliwości diagnoz, a różnica pomiędzy obserwacjami przeciętnych Amerykanów i politycznych decydentów lokowała się raczej na poziomie języka niż refleksji. Zatrważająca historia Detroit, spustoszonego i masowo opuszczanego przez mieszkańców, oddziałuje na obserwatorów tym bardziej, że skandaliczne decyzje i oszustwa władz szły ręka w rękę z przemocą i agresją mieszkańców. Płonące Detroit, puste Detroit, gnijące i walące się Detroit – wszystkie te obrazy składają się na panoramę Wielkiego Upadku świata, który przez dziesiątki lat obiecywał z paranoiczną pewnością, że koniec nigdy nie może nadejść. Wszystko to buduje spektakl, któremu mogą się przyglądać wszyscy zainteresowani katastrofą tego miasta, a także sami mieszkańcy Detroit, codziennie oglądający wielkie płonące budynki. Walące się fabryki samochodów i gigantyczne pożary zapewniają widoki i emocje dorównujące kinu wyposażonemu w niezdrową dawkę efektów specjalnych. To w takich sytuacjach powstają niesławne zdjęcia młodych ludzi zajadających się chipsami i popijających piwo podczas oglądania postępującej destrukcji tkanki miejskiej. Może się to wydawać moralnym i estetycznym skandalem, przepaścią, za którą czeka już tylko wielki finał zachodniej cywilizacji. Pytanie tylko, kto w tej sprawie wydaje wyrok?

Słynna i zarazem ważna książka Charliego LeDuffa o wiele mówiącym tytule „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” (w wersji oryginalnej „Detroit: An American Autopsy”) za swój cel obiera wydobycie ze współczesnego obrazu miasta jego historii zmierzającej do dzisiejszego stanu upadku. Przez nieoświetlone ulice prowadzi czytelnika dziennikarz ze sporym bagażem własnych dramatycznych doświadczeń. Jego decyzja o powrocie do tego miasta wydaje się niesłychanie kontrowersyjna – po dwudziestu latach nieobecności w rodzinnym mieście Charlie LeDuff wraca z Nowego Jorku, gdzie pracował w najbardziej poczytnych gazetach, do Detroit – do miasta, o którym wielu już wtedy sądzi, że nigdy nie wygrzebie się spod własnych ruin. Dziennikarz zabiera jednak żonę, maleńką córeczkę i ponownie osiedla się w ojczyźnie Madonny i Eminema, aby „zaciągnąć się” do redakcji „The Detroit News”. Rzeczywiście, narrator tej książki zachowuje się raczej jak korespondent wojenny niż reporter przygotowujący artykuły o amerykańskiej wersji współczesnej cywilizacji. Co warte zaznaczenia, a nie tak oczywiste w tego rodzaju przedsięwzięciach, to sposób, w jaki do miasta odnosi się piszący. Bez wątpienia nie można tu mówić o żadnego rodzaju dystansie – czy to do architektury, czy mieszkańców, czy nawet służb ratunkowych.

Narrator, stający się w wielu partiach książki jej głównym bohaterem, opowiada dwie historie, które tworzą bardzo ścisły splot – opowieść o własnej rodzinie i przodkach oraz opowieść o samym Detroit. Z pewnością uznać można, że ten fakt podważa niezachwianą wiarygodność autora, uwikłanego nie tylko w rozmaite – często zadawnione – relacje z mieszkańcami, ale także odsłaniającego kolejne pokłady na przemian wściekłości, rozpaczy i rozczarowania tym, co dzieje się na jego oczach. Wraz z zapadającym się miastem, w dramatycznych okolicznościach umierają jego bliskie osoby – nie podczas ratowania ludzi z płomieni, nie podczas pracy wydobywającej je z ubóstwa, ale wskutek przedawkowania narkotyków. Jak autor sam wyznaje, nie jest łatwo przyznać, że twoja siostra była prostytutką. Z pewnością jeszcze trudniej jest potwierdzić, że to nie wyjątek w okolicy. Wciągając w tę przestrzeń swoją rodzinę, LeDuff decyduje się na podążenie również za własnym poczuciem obowiązku – trudno powiedzieć, czy dziennikarskiego, czy rodzinnego, czy obywatelskiego. Dziennikarz kroczy więc za strażakami, którzy w bieżących warunkach są jednocześnie jedną z najważniejszych grup zawodowych (liczba pożarów w Detroit jest zatrważająca) i najgorzej wyekwipowaną, skazaną na używanie starych, niebezpiecznych sprzętów, ściągających na nich nie tylko gniew ludzi, którym nie mogą nieść dostatecznej pomocy, ale także ryzyko tragicznej śmierci w płomieniach. To na takich historiach skupia się ta na bieżąco notowana opowieść – pokazując, jak bardzo ekonomia wyniszcza jeszcze żywą tkankę Detroit i jakie skutki przynosi to zamknięte koło oszustw, malwersacji i korupcji.

„Problemy Detroit biorą swój początek w umysłowości jego mieszkańców z wczesnych lat osiemdziesiątych. Wtedy to z niewytłumaczalnych przyczyn miasto stawało w płomieniach każdego roku w noc poprzedzającą Halloween, zwaną Nocą Diabła. Następowała wtedy istna orgia podpaleń i wszelkich innych aktów wandalizmu. W 1984 roku zanotowano osiemset dziesięć pożarów. To właśnie w tym momencie wariaci z całego kraju połknęli bakcyla ognia i Detroit stało się popularnym kierunkiem turystycznym dla wszelkich szaleńców i poszukiwaczy wrażeń. Dopiero teraz, gdy wróciłem do domu, przekonałem się, że również moja rodzina padła ich ofiarą” (s. 62).

W gruncie rzeczy LeDuff nie upatruje przyczyny kryzysu w jednym zjawisku czy jednej patologii. Jego rozważania diagnozują kilka źródeł, wśród których kluczowe jest fatalne i zarazem nieuczciwe zarządzanie największymi motoryzacyjnymi fabrykami (to one zresztą zbudowały tę niegdysiejszą potęgę) i polityka miasta. Upadek tak spektakularny nie może być jednak spowodowany jednym czynnikiem – wykorzystano do tego amunicję każdego rodzaju i każdej mocy. „Tym, co świadczyło o upadku miasta, nie były tylko skandal seksualny i polityczne zepsucie; Detroit znajdowało się również na skraju bankructwa” (s. 54). I tu zaczyna się historia oczywista jak miłość Amerykanów do przepychu i nadmiaru. Kryzys bierze się z kredytu, a kredyt bierze się z kryzysu – mówi LeDuff, wskazując jednocześnie na Wall Street. Opowieść, którą w ten sposób kształtuje, ciąży ku jednoznacznym wnioskom: Detroit to najbardziej dramatyczny, przybierający postać przerażającego widma znak kryzysu zachodniej gospodarki. Zapowiedź tego, jak będzie wyglądał jej koniec. Wersja demonstracyjna tego, jak naprawdę wygląda mroczniejsza strona kapitalistycznej nonszalancji, którą symbolizuje złota karta kredytowa. Kryzys i jego przyczyny wyglądają nie tylko na oczywiste, ale z perspektywy czasu wydają się niemal niemożliwe do przegapienia.

„– Tu, w Ameryce. Co się stało z gospodarką? Co się stało z tą fabryką?
– Cóż – odpowiedział z bezzębną złością – widzisz, pewien facet robił plastikowe samochody. Ale znaleźli innego faceta, w innym miejscu, który potrafił zrobić ich dużo więcej. A tamten facet, który kiedyś robił samochody, nadal je lubił. Chciał kupić jeden taki dla syna, na święta. Więc kupił. Zapłacił kartą kredytową. Ale nie miał pieniędzy, by tę kartę spłacić. Po jakimś czasie facet od karty kredytowej upomniał się o zapłatę, ale ten, który kiedyś robił samochody, wciąż nie miał pieniędzy, by zapłacić” (s. 102).

LeDuff docieka także, dlaczego wszyscy mogli już wiedzieć, jak bardzo tańczą nad przepaścią. A jednak nikt nie cofnął się ani o krok. Nie pada tu jedna odpowiedź, często też przyćmiewa ją specyficzny styl (wzmocniony przez manierę tłumaczki, czasami decydującej się na ryzykowne piruety) dziennikarza. Większość mężczyzn, których opisuje, nazywa „facetami”, chętnie kusi się o nie zawsze najlepsze figury poetyckie („To właśnie wtedy zacząłem sobie uświadamiać, kim naprawdę jest strażak z Detroit. Jest facetem, który musi jakoś zapanować nad okrutnymi zabawami Nerona”, s. 61), nie unika też fraz, które – trudno uniknąć tego wrażenia – realizują stereotypowy ton amerykańskich reporterów. Trudno czynić z tego jednoznaczny zarzut, ale w istocie zdarza się, że tak wyrazista obecność kumpelskiego i telewizyjnego zarazem tonu nieco przyćmiewa sedno problemu. Nie zmienia to jednak faktu, że LeDuff wykorzystuje swoje predyspozycje i własną biografię do wydobycia z Detroit naprawdę sporych pokładów fascynujących i rozpaczliwych historii. W toku prowadzonych śledztw dochodzi prawdy na przykład o swoim… kolorze skóry. Jak bowiem można się spodziewać, tego rodzaju historie miast nie omijają kwestii rasizmu, dyskryminacji czy wtórnego wykorzystania rasy jako oręża w koszmarnej walce o przetrwanie. Emocje narratora w wielu sytuacjach i w toku prowadzonej refleksji wydobywają się na plan pierwszy, co może się wydawać wielu czytelnikom dość kontrowersyjną strategią. Trudno jednak oczekiwać, żeby opowieść o mieście, które trawi kolejno i bez wyjątków – budynki, mieszkańców i resztki nadziei – pisana była bez drżenia rąk.

Charlie LeDuff, „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”
przekł. Iga Noszczyk
Czarne
Wołowiec 2015

alt