Archiwum
12.01.2018

Specyficzna harmonia

Jarosław Czechowicz
Literatura

Trzeci rok z rzędu przynosi książkę Joanny Bator, wobec której nie jestem w stanie ustosunkować się jednoznacznie. Zarówno uwiera na kilka sposobów, jak i wymusza pewien dystans, niezrozumienie świata przedstawionego. Po raz trzeci jednak czuję duży niedosyt i mam wrażenie jakiegoś literackiego mylenia tropów albo mnożenia nieistniejących, igrania z czytelnikiem w ramach kolejnej gry. „Purezento” ma znowu zaskoczyć. Zaskakiwała „Wyspa Łza” u progu 2015 roku, zaskoczył „Rok królika”, ukazując się pod koniec 2016. Sposób, w jaki zapowiada się kolejną powieść Bator, wyczerpał się w swej formie i treści, podobnie jak najnowsza książka wyczerpuje swój potencjał już samym tym, że ma nawiązać do ukochanej przez autorki Japonii. Zarówno nomenklatura, jak i sposób budowania zdań mają nam wyraźnie określać, gdzie jesteśmy, ale zupełnie nie wiem, po co się tam znaleźliśmy. Podobne wątpliwości jako czytelnik miałem z „Wyspą Łzą” i symboliką niejednoznacznych poszukiwań na Sri Lance oraz z „Rokiem królika”, którego forma jakby eliminowała mnie jako czytającego, albowiem była to hermetycznie skondensowana opowieść o dziwacznym kobiecym egocentryzmie. Teoretycznie „Purezento” to powieść mająca mieć mniej skomplikowaną strukturę niż poprzednie. Wręcz daje się odczuć, że chodzi w niej o proste sprawy i wypunktowanie rzeczy pierwszych. Wciąż powraca charakterystyczny dla Bator motyw utraty i niemożności pogodzenia się z nią, ale japoński adres nie czyni z tej powieści narracji atrakcyjnej. Historia tonie w kliszach. Jest na szczęście zdecydowanie pozbawiona słownych ozdobników wcześniejszych publikacji, ale także ociera się o pretensjonalność radami w stylu „płyń z prądem rzeczy jak mała papierowa łódeczka” i innymi bon motami zgrabnie wpasowanymi w rzeczywistość Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie odnalazłem się w tym wszystkim. Nie przejąłem się. Odnoszę wrażenie, że to nie kwestia wrażliwości czy skupienia przy lekturze. Raczej szkielet konstrukcyjny powieści oparty na truizmach skrytych w pięknych, egzotycznych opakowaniach ze słów.

Anonimowa bohaterka powieści jest zwyczajną dziewczyną. Podkreśla tę zwyczajność, gdy zastanawia się nad tym, dlaczego spotykają ją takie niezwykłości w życiu. A wydarzy się coś rzeczywiście niezwykłego, czego procent prawdopodobieństwa w życiu każdej zwyczajnej dziewczyny jest praktycznie zerowy. Pewnego dnia otrzymuje propozycję od wiekowej Japonki, którą uczy języka polskiego na kursie dla cudzoziemców. Ni z tego, ni z owego pani owa proponuje opiekę nad swoim domem na drugim końcu globu. Bohaterka ma zająć się kotem i dostarczyć pewien tajemniczy pakunek pod wskazany adres. To wszystko. Rusza do Japonii, ale równie dobrze mogłaby wyruszyć do Sri Lanki, Islandii czy Australii. Zarówno decyzja o przeniesieniu się gdzieś daleko, jak i wszelkie logiczne okoliczności mające sankcjonować ten wyjazd wypadają wyjątkowo nieprzekonująco. To trochę tak, jakby Joanna Bator jak najszybciej chciała umieścić swoją bohaterkę w Japonii, bo to o niej ma opowiadać ta książka, a zwyczajna mieszkanka Warszawy ma być po prostu osobowym dodatkiem. To, co tam przeżywa, również naznaczone jest pewną tendencyjnością. Podoba jej się wszystko, nagle chłonie w siebie każdy szczegół. Dystans pozwala jej na kontakt z samą sobą, oswojenie wyobcowania i zrozumienie życiowego dramatu, jakim było odejście bliskiej jej osoby. To jest trochę tak, jakby już samo oddychanie japońskim powietrzem zmieniało w innego człowieka, inaczej wyostrzało zmysły. Pewnie tak Japonia działała i działa na Joannę Bator. Niekoniecznie jednak przekonujące będzie błyskawiczne umieszczenie udręczonej poczuciem bezcelowości kobiety w tym kraju oraz pokazywanie bez żadnych wstępów i niuansowania nastrojów, że oto znalazła się w najlepszym z możliwych światów.

Polka w Japonii przede wszystkim zużywa mnóstwo wody, kąpiąc się po kilka razy dziennie, i jeździ na rowerze – tam jest to dużo bardziej bezpieczne niż w Polsce, gdzie pijany kierowca zamyka plany i marzenia partnera bohaterki, by zrobić coś jeszcze bardziej wymagającego od niego aktywności fizycznej. W Japonii udręczona bohaterka zdobywa się na uśmiech wobec wszystkiego, co widzi wokół siebie. Kiedy już pojeździ sobie po okolicy, znając ją lepiej niż najnowsza mapa internetowa, postanawia jeszcze bardziej wgłębić się w ten duchowy spokój, sklejając różne naczynka. Pod okiem charyzmatycznego mistrza i wśród ludzi gotowych poświęcać kilka godzin dziennie na zabawę z rozbitymi dzbankami czy wazonami. Zajęcie to, nawiązujące do japońskiej sztuki kintsugi, ma być dość czytelną metaforą tego aspektu ludzkiego istnienia, jakim jest mierzenie się z czymś, co się rozpadło i czemu można jeszcze nadać dawny kształt. Symbole są tu tak oczywiste, że nie ma sensu ich głębsze interpretowanie. Co więcej – przesłanie książki można zrozumieć, czytając samą notę wydawniczą. Nie chodzi o to, czy jestem wrażliwy i cierpliwy w obliczu naprawiania naczynia, które zwykle po naprawie nie będzie już w pełni funkcjonalne. Nie chodzi też o to, co mam zrobić z korelacją sklejania ceramiki i łączenia w całość tych elementów życia, które wprowadziły chaos i bezradność. Zastanawia mnie jedynie koncentrowanie się na przeszłości głównej bohaterki i kompletne odrealnienie, jeśli chodzi o dzień dzisiejszy oraz wyzwania stojące przed nią w Japonii.

„Purezento” ma być subtelną narracją o tym, że życie to powtarzający się proces utrat i zysków. Bator w dość czytelny sposób próbuje nas przekonać, że rytm codzienności nanosi na nas różnego rodzaju pęknięcia i pod wpływem ich nadmiaru przestajemy funkcjonować – jak rozbite naczynie nienadające się do pełnienia swojej roli. To ma być też powieść o kameralnym wyciszeniu się. Tyle tylko, że w przypadku bohaterki przychodzi ono nad wyraz łatwo. Bator czuje się w obowiązku, by kobieta od czasu do czasu wspominała przeszłość, a łącznikiem z trudną teraźniejszością pozostawioną na innym kontynencie mają być zdawkowe rozmowy z matką, która lubi mówić, ale niekoniecznie jest słuchaczką. Tymczasem zupełnie nie jesteśmy w stanie ujrzeć jej duchowego pejzażu. Dość natrętnie jest nam proponowany pejzaż japońskich emocji. Nie wiem, czy „Purezento” miało na celu sugerowanie czegokolwiek, czy zbyt opresyjne narzucanie pewnej życiowej filozofii i przekonania, kim należy w życiu być. Generalnie chodzi o to, by otworzyć oczy, stać się bardziej uważnym i zdecydowanie bardziej cierpliwym – wobec siebie i wobec świata. Japońskość jednak ma być jedynym i niepowtarzalnym gwarantem zmiany. Gdyby wydobyć całą historię z jej egzotycznego akcentu, okazałoby się, że w sumie niewiele jest do powiedzenia.

Szansą dla bohaterki książki może być japoński mężczyzna stający na jej drodze. Makoto jest w swej wizyjności i refleksjach wyjątkowo pretensjonalny, ale to on urzeka kobietę, do tej pory twardo stąpającą po ziemi. Ma się wrażenie, że Japonia nie tyle pozbawia jej polskiej szorstkości w traktowaniu spraw życia codziennego, ile lepi z niej masę, w której każdy coś formuje i każdy stwarza nową osobowość. To takie proste. Jakby udało się wymienić w nas wszystko, co przygnębia lub udręcza. Wystarczy kilka prostych sentencji, ładny krajobraz, wyciszające zajęcie czy zwyczajna obserwacja przyrody w innym niż dotychczasowy rytmie. Nie wiem, czy ominęła mnie wyjątkowa głębia, czy też może nie odnalazłem się na płaszczyźnie poradnikowych przemian, pośród których i cała historia, i główna bohaterka stają się papierowe, zupełnie bez właściwości, podporządkowane oczywistym tezom. Bo „Purezento” jest książką o oczywistościach, ale ukazanych w taki sposób, by było w nich jak najwięcej mrocznych tonacji. Lepszy człowiek musi wydobyć się z udręki. Duchowa przemiana może być prosta jak sklejenie rozbitego naczynia.

Chciałbym podczas lektury tej książki naprawdę doświadczyć japońskiego ducha niezwykłości. Dostrzec coś, czego nikt jeszcze nie napisał o tym kraju, nie wpadł w powtórzenia, nie wydał się wtórny. Tu japońska ma być przede wszystkim forma tej narracji. Po dezynwolturze słownej, która charakteryzowała poprzednie powieści autorki „Ciemno, prawie noc”, tutaj mamy wyjątkowo spokojną, bardzo kameralną frazę. „Purezento” wydaje się powieścią niezwykle intymną, ale problem polega na tym, że zarówno wprowadzenie do niej, jak i dość dydaktyczne zakończenie rujnują propozycję ukazania nam niezwykłości świata, o jakim nie czytaliśmy już w przewodnikach po Japonii czy w prozie Harukiego Murakamiego. Otrzymujemy w gruncie rzeczy specyficzną podróż donikąd. Z przesłaniem, wobec którego możemy być bezradni, albowiem Bator nie mówi niczego nowego o tym, w jaki sposób uporać się z mrokiem wspomnień i uporządkować czas miniony dla dobra tego, który przeżywa się tu i teraz. Nie wiem zatem, czy „Purezento” to przykład przemyślanego i trafionego minimalizmu. Wiem na pewno, że czuję się mocno zdystansowany do powieści, która powinna przekonywać o porzucaniu każdej formy dystansu. Bator nie opowiedziała mi żadnej ważnej historii życiowej, ale kazała zatrzymać się nad odcieniami smutku – niezbyt czytelnie wyodrębnionymi, choć pokazywanymi dość sugestywnie. Nie jest to też przekonująca powieść o zyskiwaniu życiowego szczęścia oraz życiowej harmonii. Bardziej introwertyczna rozprawa autorska z miejscem, które naprawdę zmieniło, ale w konwencji i stylu utrudniającym odnalezienie się w tym, co Joannę Bator urzekło, zaczarowało i pomogło w życiu znaleźć harmonię, do jakiej chce dążyć bohaterka tej powieści.

 

Joanna Bator, „Purezento”
Znak
Kraków 2017

Kintsugi, źródło: Deviant Art