„Intelektualiści nie mają gustu”
Każdy ma swoje filmowe gusta. Jedni chodzą do kina odpoczywać, inni – by dostać w twarz. Ja zaliczam się do tej drugiej kategorii. Po zeszłorocznym filmie „Wielkie piękno” wychodziłam z kina milcząca. Ściskało w gardle jakby śnieg się zaczął. Nic dziwnego, że dostał Oscara. Nic dziwnego, że na kolejny tytuł tego reżysera szłam uroczysta i utrefiona jak na randkę.
„Młodość” jest filmem o parze osiemdziesięcioletnich przyjaciół. Trailer uwodzi oszczędnością cięć, niedokończoną narracją, apetycznym niedosytem. Wiadomo jeno, że w tym wszystkim chodzi o przemijanie i godność. Że tematem będzie starość i jej się dokonywanie. O pracy nad wewnętrzną zgodą, że ciało staje się balastem, przeszłość nieodwracalna, pewne frykasy są już nie dla nas. Tłem tej podróży na wspak, bo już wstecz i bez ucieczek wprzód, jest luksusowa klinika. Już nie ma mowy o podziale ruchu człowieka w przestrzeni z punktu A do B. Nie ma kategorii pielgrzymki, zwiedzania, włóczęgi. Jest tylko miarowy marsz ku śmierci, który odbywa się do wewnątrz, w głąb siebie.
Dwaj artyści, bohaterowie filmu, spędzają od lat wspólne wakacje w luksusowym kurorcie. My poznajemy ich na twórczej emeryturze. Filmowiec (Harvey Keitel) wprawdzie chciałby nakręcić jeszcze ostatni film, swój „testament”, ale szukanie natchnienia idzie mu mozolnie. Muzyk (Michael Caine) nie ma już ambicji tworzenia i uczestniczenia w świecie symfonicznego blichtru i filharmonijnego poklasku. Masowani przez szczupłe dziewczęta, goszczeni wyszukanym wiktem, wiodą więc całymi dniami filozoficzne dysputy, spacerując po pięknej, górskiej okolicy.
Miejsce ich pobytu jest kadrowane szczegółowo i ze smakiem. Półcienie, półtony dobierane są precyzyjnie, każda scena jest wycyzelowana. Niespiesznej narracji towarzyszy ładna muzyka, a dwaj eleganccy panowie w lansadach kłaniają się śmierci.
Pensjonariuszom serwowane są też rozrywki, a więc występują dudziarze, panie puszczające bańki mydlane i tancerze. „Brakuje tylko mima” – zauważa cierpko jeden z bohaterów i dalibóg, ma rację… „Młodość” jest filmem o przeforsowanej estetyce. Wszystko tu jest nadmierne, nadmuchane, barokowo przekombinowane. Łącznie z finałem, który ma piętnaście odsłon, jakby reżyser nie mógł się zdecydować, którą wybrać, więc na wszelki wypadek dał wszystkie.
Metaforyka jest łopatologiczna i nachalna. Wędrówka po górach jako trud istnienia. Lęk przed wysokością jako lęk przed nieznanym i przed śmiercią. Pojawia się nawet Hitler jako starzec i kuracjusz, co w zasadzie jest dość ryzykownym posunięciem. Zdarzają się zgrabne wymiany zdań, cięte riposty, ale to stanowczo za mało jak na oczekiwania widza bezpardonowo uwiedzionego „Wielkim pięknem”. To wszystko sprawia, że widz początkowo przejęty domniemanym spotkaniem z arcydziełem, nagle uświadamia sobie jak łatwo wzniosłość i patos przemienić się mogą w… kicz.
Słowo „kicz” pochodzi od gwarowego kitschen, występującego w Niemczech południowych, oznaczającego „robić coś byle jak, tandetnie”. Niektórzy podają także inną etymologię. Rybotycki w artykule „O kiczu «kilka myśli co nie nowe»” zwraca uwagę, że niemiecki rzeczownik Kitsch oznacza tanie, niskiej jakości malarstwo, z kolei czasownik verkitschen to drobny, oszukańczy handel. A zatem mamy apriorycznie do czynienia z pejoratywną konotacją pojęcia, sugerującą parciane wykonanie, nieuczciwą grę z uczestnikiem (na przykład estetycznej) wymiany. Abraham Moles z kolei w swojej książce „Kicz, czyli sztuka szczęścia. Studium o psychologii kiczu” wyróżnił pięć głównych zasad kiczu: zasadę niedostosowania (odchylenie w stosunku do funkcji, którą przedmiot powinien pełnić); zasadę kumulacji (nadmiernego gromadzenia, przerostu środków); zasadę synestezyjnej percepcji (angażowanie jak największej liczby zmysłów); zasadę przeciętności (nakierowanie na odbiorcę masowego) oraz zasadę komfortu (wywołanie łatwej akceptacji i postawy komfortu).
Nadmiar, o którym wspominałam powyżej, estetyczne zawijasy na tłustych kadrach, to bez wątpienia realizacja drugiej wytycznej definicji. Synestezję stanowią chytre, łatwe zabiegi dokonywane na naszych oczach (kadry), uszach (muzyka symfoniczna) i emocjach (niełatwa relacja ojca i córki, rozpacz po utracie bliskich). Masowy odbiorca stawił się punktualnie i wychodząc, mówił: „Jakie to symboliczne!” i upajał się tą metafizyką w wersji hard porno. Komfort widza nie został zakłócony w żaden sposób. Gładko przeszliśmy przez niewygodny temat umierania, wsparci na ramieniu eleganckich aktorów, otoczeni marmurami z perspektywą pieczonego kurzego udka na kolację. „Młodość” to kicz w czystej, a więc nieświadomej siebie postaci.
Starzy ludzie w Polsce bezradnie wirują w trybach NFZ, w Biedronce uważnie dobierają produkty, zostawiają na spodeczku w lodówce dwa ziemniaki, co zostały z obiadu. Są gderliwi i nieznośni. Znów stają się dziećmi. Nie lubią zmian, krzywią usta, nerwowo wygładzają wiekowe narzuty na kanapie, papier, w którym dostali upominek, odkładają na później do szuflady. Starzy ludzie w Polsce mają spiskową teorię dziejów, plecy zgarbione od wiatru, amalgamatowe plomby i plamy wątrobowe na dłoniach. Jedyny kurort, na jaki ich stać, to sanatorium, wyczekane, przydzielone. Pokój jednoosobowy jest luksusem. Muszą więc się dzielić swym pomarszczonym ciałem, natręctwami z obcym człowiekiem z drugiego końca kraju. Żeby ktoś z nimi zamienił dwa zdania, chodzą do lekarza. Nie ze względu na zdrowie. Po prostu chwilę porozmawiać.
Z tej perspektywy „Młodość” jest wręcz filmem niestosownym i aroganckim. Jakże innym od mało nagłośnionej, a przecież także traktującej o przemijaniu, wstrząsającej fińskiej produkcji „Stary człowiek i może” Dome Karukoskiego. Zamiast częstować surowym mięsem i kuksańcem w bok, Sorrentino wpycha nam pod język owocową papkę, słodzoną aspartamem. Sorbet. Ale jak mówi jeden z bohaterów: „Intelektualiści nie mają gustu”. Pytanie tylko, kto jest kim.
„Młodość”
reż. Paolo Sorrentino
premiera: 18.09.2015