Wzniesiona w hali Nowego Teatru makieta domu i podwórka Pułkownika oraz pobliskiej opery przywodzi na myśl instalację, a nie typową scenografię teatralną. W trakcie spektaklu widzowie mogą się przemieszczać po obwodzie sceny i przyglądać wydarzeniom z dowolnej perspektywy. Mogą również zdecydować się na wybór jednego miejsca i z niego podglądać akcję. Istnieje także opcja śledzenia „złego” spojrzenia Zjawy (czy też raczej, jak sądzę, Charona lub Kostuchy), która za pośrednictwem kamery transmituje wydarzenia na telebimy znajdujące się nad sceną. Początkowo to zapośredniczone spojrzenie wyłapuje – niedostrzegalne na pierwszy rzut oka – szczegóły scenografii (np. zakrwawione liście roślin doniczkowych), by w dalszej części spektaklu relacjonować już całość zdarzeń, niezależnie od tego, czy oglądający są w stanie podążać za nimi także samodzielnie.
Spojrzenia widza i Zjawy, mimo powielenia, napotykają na trudności przy próbach identyfikacji kolejnych bohaterów i odtwarzających ich aktorów. Ich twarze od początku do końca kryją się pod wielkimi, kulistymi maskami z papier-mâché. Tym samym Öhrn uniemożliwia w granicach wykreowanej, otwartej na widza rzeczywistości wgląd w malujące się na twarzach bohaterów emocje. Być może najbardziej dojmująca, podobnie jak w poprzednich spektaklach reżysera, byłaby tutaj owa niedookreśloność postaci, pozwalająca widzom uruchamiać projekcje przeszłych, widmowych wydarzeń. Tak się jednak nie dzieje z powodu nadmiaru informacji pochodzących z treści dramatu Strindberga.
Spektakl Nowego Teatru, podobnie jak poprzednie głośne produkcje Öhrna tworzone wcześniej we współpracy ze szwedzką grupą Institutet i fińskim zespołem Nya Rampen – „Conte d’Amour” (2010), „We love Africa and Africa love us” (2012) i „Bis zum tod” (2014) – jest wiwisekcją kondycji współczesnej mieszczańskiej rodziny i zarazem jej radykalną krytyką. Jak we wcześniejszych produkcjach, tak i tutaj Öhrn skupia się na rozmyciu emocjonalnych granic określających bliskość bohaterów – w tym przypadku przede wszystkim rodziny Pułkownika. Warszawska inscenizacja najbardziej znanej z kameralnych sztuk Augusta Strindberga jest pierwszą dokonaną przez Öhrna adaptacją cudzego tekstu. Jego teatrowi nie sprzyja jednak nadmiar słów, dlatego poczynionych zostało sporo skrótów względem pierwowzoru – wycięto między innymi rozpoczynającą dramat scenę spotkania studenta z Hummelem, stanowiącą ponad jedną trzecią całości utworu. Ten wątek, a także pozostałe zależności między bohaterami, na samym początku spektaklu zostają czytankowo przybliżone publiczności przez grającą na keyboardzie Kostuchę o głosie dziecka.
W swoim ekspresjonistyczno-symbolicznym, wizyjnym, niemal moralitetowym dramacie Strindberg krytykuje zakłamanie i chłód emocjonalny mieszczaństwa. Wydaje się więc, że jest to utwór pasujący idealnie do teatru Öhrna – zakotwiczonego w społeczno-obyczajowych kontekstach i ich odrealnionej, spotworniałej konkretyzacji scenicznej. W spotkaniu obu twórczości kłopotliwym okazuje się jednak nadmiar i tak skróconego tekstu, który bardzo szybko staje się jedynie kolejnym, nieznaczącym elementem scenicznego chaosu – kakofonii dźwięków (zniekształcone głosy aktorów, thereminy), szamotaniny ruchów, problemów z identyfikacją postaci czy zaburzeń rytmu spektaklu – brawurowo wprowadzanego i prowadzonego także w poprzednich produkcjach szwedzkiego reżysera.
Widzów najnowszego spektaklu Markusa Öhrna zawodzić może zarówno nastawienie na problematyzację treści tekstu Strindberga, jak i próby uniezależnienia się od niej. W wywiadzie włączonym do programu przedstawienia reżyser deklaruje, że w tekście „Sonaty…” interesuje go podwójność wpisana w tytułowe widma, którą interpretuje jako cechę współczesności (wyidealizowane wizerunki tworzone w mediach społecznościowych). W ten sposób za widma uznaje osoby, których życie publiczne i prywatność drastycznie się różnią. Skutkuje to egzystencją opartą na złudzeniu, konsekwentnie oddzielającym złe uczynki od oficjalnej tożsamości. Chociaż podejście reżysera do tekstu Strindberga wydaje się ciekawe, problemem samej realizacji jest jednak skupienie się wyłącznie na owej „okropnej” prywatności i odmowa eksploracji napięcia pomiędzy tym, co jawne, a tym, co zakryte.
Już na samym początku spektaklu postaci naszkicowane w pierwowzorze jako potencjalnie szlachetne (student czy Hummel) prezentowane są jako jawni depozytariusze upadku. To, co uznawane za wstydliwe, Öhrn z premedytacją ukazuje jak normę. I o ile jego intencje wydają się intrygujące, a starania ekipy realizatorów są godne podziwu, o tyle całkowita rezygnacja z prezentacji tego, co pierwotnie publiczne, skazuje widza na bierne błądzenie z postaciami po pogrążonej w zepsuciu, podskórnej stronie rzeczywistości. Jeśli więc porzucić zasugerowane przez samego Öhrna sensy i skoncentrować się na niezależnym od treści dramatu kształtowaniu osobnego świata, także i tutaj pojawia się rozczarowanie, gdyż po pierwszych – bardzo intrygujących – minutach „Sonaty widm” zasada konstrukcji tego świata okazuje się zanadto czytelna. Ponieważ do podobnych scen dochodzi od samego początku spektaklu, nie dziwią ani kłótnie i przemoc pomiędzy postaciami dorosłych, ani zbliżenie seksualne pomiędzy studentem a dziewczyną w finale. Gdyby w fabułach Öhrna doszukiwać się zwrotów akcji, byłyby nimi nagłe odkrycia, że bohaterowie posiadają w sobie szczątki szlachetności.
Spektakl jawi się jako próba wyładowania złości na mieszczaństwo i instytucję rodziny. Gniew prowokowany jest przez obłudę, hipokryzję i fałsz egzystencji opartej na złudzeniach. W tym wymiarze autorzy osiągają sukces. „Punkowe” podejście do tematu i próba podparcia go treścią dramatu Strindberga, który sam zresztą – jak dosłownie stwierdza w pisanych przez siebie listach – pisał go krwawiącymi rękami, ostatecznie obraca się jednak przeciwko ich intencjom. Skoro oglądamy wyłącznie to, co skrywane, trudno uzmysłowić sobie, co może warunkować przedstawiane emocje. Widz wpada w pułapkę niepełnej świadomości, potykając się na pozbawionych emocji gigantycznych maskach. Także autorzy podzielają jego los – po oddaleniu się od sensów pierwowzoru, zakryciu twarzy aktorów i prezentacji jednowymiarowości odtwarzanych przez nich postaci okazuje się, że stworzony świat niewiele ma oglądającym do zaoferowania. Pozorna emancypacja spojrzenia widza „Sonaty widm” staje się w ten sposób ponurym i przewrotnym żartem.
August Strindberg, „Sonata widm”
reżyseria, scenografia, dźwięk: Markus Öhrn
wideo: Jakob Öhrman
Warszawa, Nowy Teatr
premiera: 20.01.2017
fot. Magda Hueckel