Archiwum
26.02.2019

Sokół albo wyrazy współczucia dla hip hopu

Filip Szałasek
Muzyka

Najbardziej wierzę Sokołowi w „Końcu gatunku”. Historia jest prosta. „Wojtek” chce zostać sam na świecie i mieć spokój. Sen się ziszcza – jak w „Wielkim solo Antona L.” albo „Za sprawą nocy” – ale gdy okazuje się, że na planecie zostali jeszcze raper-idiota i szafiarka, bohater czuje, że musi wziąć za nich odpowiedzialność. Krytykuje parę jak rodzice, którzy przeżywszy komunę, nie wierzą, że dzieci wychowane w demokracji poradzą sobie z dorosłością, więc zastępują je we wszystkim, realizując tym samym własną przepowiednię. A że przy okazji ktoś ginie, a ktoś inny zostaje wykorzystany seksualnie? Spróbujmy to wyjaśnić.

I. Ofiary ofiar

Premiera solowej płyty Sokoła to doskonały pretekst, żeby wrócić do tezy, którą postawiłem w tekście o Synach i Taconafide. Otóż mimo upływu lat, zmian ustrojowych i światopoglądowych, hip hop pozostaje realizmem, a może nawet naturalizmem polskiej muzyki rozrywkowej – na każdym możliwym poziomie. Długo by je wymieniać, najważniejsze, że raperzy programowo mieli wywodzić się z nizin społecznych. Po upływie dekady, dwóch zaczęto od nich tego wymagać w imię autentyzmu i – nie ukrywajmy – rozrywki. Warunki, w jakich dorastali, nie były jednak zabawne, lecz traumatyzujące, trauma zaś objawia się między innymi ciągłym rozpamiętywaniem, flashbackami. Te z kolei prowadzą do jednoczesnego egzystowania w dwóch rzeczywistościach. Jedna, wewnętrzna, w której wciąż przeżywa się niszczące wydarzenia, wdziera się w drugą, zewnętrzną, uniemożliwiając koncentrację na budowaniu satysfakcjonującego życia.

Trauma to doświadczenie, które czyni człowieka Innym. Staje się tożsamością, trzonem „ja”, wobec którego wszystko inne blednie i wydaje się niewarte starań. Kto raz był zmuszony kraść, stosował przemoc albo był jej ofiarą, kto – ogólnie rzecz biorąc – żył w atmosferze bycia ściganym (niekoniecznie przez policję), niełatwo odnajdzie się w społeczeństwie. Zwłaszcza tak paradoksalnym jak polskie, gdzie bierze się chwilówki, by „się zastawić, a postawić”, a później – po wizycie komornika – postuje się na fejsie w obronie najbogatszych.

„Wojtka Sokoła”, podobnie jak wiele innych albumów hiphopowych, można czytać jako zapis życia po traumie. W „Pluszowym” Sokół zawarł jeden z najbardziej wzruszających obrazów w swojej karierze. Zapach tanich perfum kojarzy się raperowi z prostytucją, ta zaś – z poczuciem bezpieczeństwa. „Patologia” też ma swoją nostalgię. W jej ramach obok retromanicznych artefaktów występują emocjonalne deficyty. Szukając otuchy w podstawowych metaforach dzieciństwa (domu, rodzinie etc.), przywołuje się jednocześnie nieobecnych rodziców albo przemoc, dosłowną i symboliczną, które poza kontrolą straumatyzowanej osoby zaczynają kojarzyć się dobrze. Zapominając o tym bagażu, stajemy po stronie ludzi twierdzących, że maltretowani są sobie winni, bo nie znaleźli sił, by opuścić swoich katów.

Jeśli zarzewia ewentualnej wojny między „starym” i „nowym” hip hopem szukać poza zwykłą przepaścią pokoleniową, to chyba właśnie tutaj. W zazdrosnym bronieniu przez „starą gwardię” kalibru swoich przeżyć, w terroryzowaniu młodych, by docenili ból swoich protoplastów kosztem unieważnienia własnych doświadczeń. Wykluczenie generuje wykluczenie. Na tym mechanizmie można – jak wiadomo – zbić ogromny kapitał polityczny. Zgadzam się ze wszystkimi zarzutami, które stawia polskiemu hip hopowi Krytyka Holistyczna i nikogo nie usprawiedliwiam, zarazem jednak radziłbym pamiętać hasło, które pada we „Florystce” Katarzyny Bondy: „Jesteśmy ofiarami ofiar”.

II. To nie jest kraj dla zakochanych

W książce „To nie jest kraj dla pracowników” Rafał Woś składa podziękowania „polskim raperom za to, że po swojemu opisali wertepy polskich przemian gospodarczych, gdy inni woleli widzieć tylko koniec własnego nosa i się dorabiać”. Nie czas i miejsce, by polemizować z tą opinią. Wersy, które Woś wybrał na motta podrozdziałów, napisali Łona, Wzgórze Ya-Pa 3, Vienio, Nullo, Peja, Kajman, KęKę, Rasmentalism, O.S.T.R. i Taco. Sokoła – w jakiejkolwiek postaci – brak. „To nie jest kraj…” wyszedł w roku 2017. Przypuśćmy, że Woś pisał książkę przez rok, dwa lata. Oznaczałoby to, że na drugą dekadę XXI wieku, kiedy to hip hop stał się na tyle popularny, by trafić do lewicującego intelektualisty, Sokół zwyczajnie się nie załapał.

Czy nie był dostatecznie skupiony na społeczno-ekonomicznych realiach? Wróćmy po odpowiedź do Wosia, który w książce podaje, o jakie konkretnie okresy twórczości raperów mu chodzi. Dyskografia, z której korzysta to – z wyjątkiem Pei (2001, 2005) i Wzgórza (1995) – lata 2011–2016. To szczyt drugiej popularności Sokoła, a jednocześnie szansa na istotny zwrot w jego wizerunku. To właśnie wtedy publikuje długogrające duety z Marysią Starostą – „Czystą brudną prawdę” w 2011 i „Czarną białą magię” w 2013 roku. O wadze tych płyt decydują nie tyle walory estetyczne, ile światopoglądowe, a mówiąc ściślej: emancypacyjne. W wywiadzie dla Popkillera Starosta mówiła: „Dzięki płytom z Wojtkiem przestałam się bać i myśleć, co ludzie powiedzą”.

Ale zwrot, który niejedną kobietę mógł zainspirować do nagrywania hip hopu – muzyki realizmu czy nawet naturalizmu (dopuszczającego choćby mówienie o aborcji, jak w wypadku Ani Sool) – Sokół zaprzepaścił i… suto mu za to zapłacono. W rozmowie, którą z obojgiem przeprowadził Bartek Strowski, Starosta z czułością mówiła o swoim ówczesnym partnerze i początkach ich miłości: „Był bardzo łagodny i chętny do rozmowy, skory do zastanawiania się nad pewnymi rzeczami”. Zupełnie nie jak raper, zupełnie nie jak samiec alfa, prawda? Przeciwnie. Parę lat wcześniej w hicie firmowanym przez Sokoła Pono rapował o postawie, która uwiodła Starostę, jako o cynicznej strategii podrywu: „Zgrywam ekspert, ekspert dżentelmena / Polecę wierszem, pełen czad, tak jest wena / Teraz na serio mam ci coś do powiedzenia / W moim ritmo na tylnych siedzeniach”.

Jan Jęcz słusznie zarzucał Wosiowi „milczenie o tych elementach hip-hopowej kultury w Polsce, których nie da się pogodzić z lewicowym światopoglądem”. W felietonie-liście do Wosia publicysta „Kontaktu” pisał, że „obecność w rapowych tekstach wulgarnego, dyskryminującego czy pogardliwego języka można o tyle zrozumieć, o ile wynika ona z chęci pełnego oddania codzienności klas ludowych, naturalistycznego pokazania rzeczywistości z całym jej brudem bądź też przywdziania pewnej maski”. Jęcz mimochodem wskazuje zadania, jakie stają przed współczesną krytyką hip hopu. Otóż nie chodzi o to, by ślepo rzucać się na każdy przejaw mizoginii czy homofobii, lecz by weryfikować ich intencje oraz podłoża.

Sokół – już u początków swojej kariery nazywany „Narratorem” – nigdy nie stronił od wspomnianych przez Jęcza naturalistycznych obrazów. Można by na tej podstawie przypisać go do grupy autorów opowiadających o traumie, swojej i innych. Można by na tej podstawie, wsparłszy ją dodatkowo bezdyskusyjną spostrzegawczością rapera, uważać, że dyskryminacyjne aspekty jego twórczości to maska służąca oddaniu realiów. Parafrazując słynny bon mot Stendhala, hip hop byłby lustrem przechadzającym się po gościńcu. Można by, ale tylko jeśli zapomnimy o wywiadzie, który przeprowadził Strowski. Sokół zdradza w nim, jak rozumie naturalizm: „Naturalizm jest dla mnie kluczem do wielu spraw. Takie słowo jak «pedał» jest naturalnym zwrotem, którego nie wiem czemu powinienem unikać”.

III. Bądź taki, jakbyś spał z Rosati

Sokół bez szkoły, spał na pozytywizmie. Można się pastwić. Można też skorzystać z zyskującej na sile lewicowej optyki, by hip hop jako muzykę tworzoną przez i dla wykluczonych przemyśleć na nowych zasadach. Leksykon hip hopu „Beaty, rytmy, życie” reklamuje się następującym hasłem: „Wielu czytelników otwarcie się przyznało, że to pierwsza książka, jaką przeczytali w całości” (podkreślenie autorów). Dobrze, ale co z Wosiem? Otóż tyle, że w momencie, gdy Woś zaraził się hip hopem, Sokół nagrywał akurat z kobietą. Nagrywał rzeczy mroczne i depresyjne, ale z kobietą, nie był więc w oczach Wosia prawdziwym raperem. Jestem zdania, że „zmiękczająca” wizerunek relacja ze Starostą, dzielenie z nią nie tylko życia, ale przede wszystkim zajawki zarezerwowanej dla mężczyzn (i to tych „prawdziwych”), uratowała Sokoła przed wykorzystaniem przez komentatorów, którzy rapowym hardkorem zafascynowali się dopiero zza biurek w lewackich redakcjach.

Sprawa okaże się względnie prosta, jeśli przypomnimy sobie dwa ważne źródła, które na długo przed autorem „Dziecięcej choroby liberalizmu” albo równolegle z nim zdecydowały się przemilczać „niepoprawne politycznie” treści w polskim hip hopie albo wręcz je promować, by samemu podłapać trochę aury, wyglądać na groźniejszych i mniej obliczalnych, jak gdyby „z ulicy”.

Równo rok temu wspominałem o Porcys w kontekście niedoboru kobiet piszących o muzyce rozrywkowej. Obecna refleksja potwierdzi tamtą sprzed miesięcy. Na przestrzeni kilku dobrych lat Tede był beniaminkiem serwisu, umożliwiając mu odcięcie się od widma intelektualizmu, które do dziś pozostaje jego największą fobią. Jacek Graniecki zajął trzecie miejsce w Porcysowym rankingu najlepszych polskich raperów, a wśród highlightów jego twórczości Kacper Bartosiak wymieniał między innymi „Ona jest szmatą”. Ten sam utwór, przy którym Borys Dejnarowicz – jak sam pisze – „śmiał się pod nosem”. Gdy Porcys umieścił „S.P.O.R.T.” w pierwszej dziesiątce najważniejszych polskich płyt dekady 2000–2009, Łukasz Konatowicz uznał wspomniany kawałek za „poruszający komentarz społeczny zamaskowany jako mizoginistyczny banger” (podkreślenie moje).

W wydanej przez Narodowe Centrum Kultury „Antologii polskiego rapu” znalazła się obszerna notka o Tedem, w której brak wzmianki o seksizmie – odwiecznym signature brag Granieckiego. W książce czytamy co najwyżej, że „niektóre utwory trafiły do kanonu polskiego hip-hopu – na przykład «Pęknięty jeż» traktujący o goleniu kobiecych miejsc intymnych. – To chyba jedyny w Polsce nielegalny kawałek, który miał swój dzwonek na komórkę. Nie wiem, kto był za to odpowiedzialny, ale nie ja! – kwituje Tede” (s. 433). Rok po opublikowaniu „Antologii” wybuchła słynna afera, która dziś, po upływie lat, znajduje swoją kontynuację z inicjatywy samego rapera. Graniecki może mieć pewność, że trafi na podatny grunt. Jemu również zapłaci się za mizoginię, która w Polsce jest dźwignią reklamy, a w konsekwencji – handlu.

W 2009 roku na łamach zapomnianego magazynu „Pulp” Dejnarowicz pisał o Tedem tak, jak chciałby, żeby wyglądał Porcys. Serwis miał „trafić zarówno do imprezującego dresa, jak i spiętego okularnika z międzywydziałowych humanistycznych”. W tym samym tekście – skrupulatnie przepisanym do internetu – Dejnarowicz dodawał, że Tede „jest bossem i spał z Weroniką Rosati, a to w sumie wystarcza do obecności w naszym zestawieniu”. Woś nie jest ani pierwszym, ani jedynym komentatorem, który pasożytował na ciemnej stronie hip hopu, byle tylko nie wydać się swoim odbiorcom „spiętym okularnikiem”.

IV. Stan wyjątkowy

By zorientować się w „Stanie wyjątkowym” Agambena, nie trzeba go czytać. Sytuacja, o której pisze włoski filozof, została zobrazowana w „House of Cards” (epizod „We Make the Terror”), a w Polsce pod rządami Prawa i Sprawiedliwości przeżywamy ją na własnej skórze. Stan wyjątkowy polega na zawieszeniu reguł w celu poradzenia sobie z wrogiem niebywale perfidnym, z którym walczyć da się tylko z pomocą jego własnej broni – agresji. PiS nie jest oczywiście prekursorem tej taktyki. Przykłady jej stosowania na całym świecie można mnożyć. Jednym z jej celów i rezultatów jest powrót do „naturalnego” podziału ról społecznych.

W stanie wyjątkowym do roli narratorów powołani zostają „prawdziwi mężczyźni”, wojownicy i reproduktorzy, których „żony – jak rapuje O.S.T.R., gość każdych juwenaliów – zachodzą łatwiej niż słońce”. Media powielają obrazy niebezpiecznego świata, przed którym uchronić może nas tylko bezwzględna ofensywa. Prawami kobiet i innych mniejszości zajmiemy się kiedy indziej. Póki co należy je uciszać, a w razie potrzeby uprzedmiotawiać, by nie szerzyły naiwnej wizji świata różnorodnego i otwartego na zmianę. Nie wiem, co było pierwsze: jajko czy kura; szowinistyczny hip hop, o którym pisze Krytyka Holistyczna, czy polityka, a za nią media, które taki hip hop – takich mężczyzn – gloryfikowały, uznając traumę i związaną z nią deprywację za gwarant ładu społecznego.

Nie wiem, czy „Wojtek” ma szanse stać się albumem, który wyleczy polski hip hop z traumy. Może coś jest na rzeczy. Wszak w „Napadzie na bankiet” pojawiają się wersy dowodzące, że bez względu na różnice pokoleniowe raperzy są coraz bardziej świadomi tego, że ich sława i dostatek są uzależnione od osobistych tragedii – to za ich rozpamiętywanie (albo zmyślanie) im się płaci. Obserwując siebie podczas odsłuchu, odkryłem, że nie chcę rozstrzygać jak długo i czy w ogóle Sokół był bezdomny, ani jak długo i czy w ogóle był alkoholikiem. Nie wiem, co spotkało go w Gruzji, Łotwie czy Polsce lat 90. Po przesłuchaniu tej płyty trudno było mi źle myśleć o współpracy z Podsiadłą, Żulczykiem, Taco. Beka z lokowania produktów w teledyskach, a nawet z rapowania Różewicza straciła impet, przenosząc się raczej na redaktorów „Popkillera” zajaranych, że „Sokół obwiózł ich range roverem i puścił płytę”.

V. Rapsy do wzięcia

Starałem się pokazać, że polski hip hop nie jest samostanowiącą o sobie wyspą. Jeśli od huraganowych lat 90. aż do dziś, kiedy warunki uległy diametralnej zmianie, grzeszy wciąż tym samym – maczyzmem, homofobią, ignoracją – to także dlatego, że jego najgorsze aspekty znalazły gorliwych promotorów w osobach i instytucjach, które czerpią korzyści wizerunkowe z utrzymywania naszej codzienności w stanie wrzenia.

Recepcja polskiego hip hopu przez klasę średnią opiera się na znanym paradoksie. Więcej wiemy o kosmosie niż o oceanach. Więcej wiemy – chcemy wiedzieć – o tragediach rozgrywających się gdzieś dalej, gdzie indziej niż w sąsiedztwie. Łatwiej ogarnąć podłoże konfliktu zbrojnego w Ukrainie niż drobnej przestępczości w złej dzielnicy własnego miasta. Próba wczucia się w sytuację uchodźców jest bardziej na czasie niż współodczuwanie z nastolatkiem uciekającym z ośrodka opieki społecznej, bo śmiertelnie tęskni za zapijaczoną matką i ojcem, który od maltretowania rodziny odrywa się tylko na czas fuchy wynagradzanej upokorzeniem (słownie: tysiąc sześćset brutto).

Trudność z wykluczonymi polega na tym, że przeważnie nie chodzi o ich kolejne bestialstwa, lecz o nic – o bezsilność, wegetację, atonię. Uchylamy się przed empatią dla ludzi zepchniętych na margines, by nie zarazić się wyzierającym z ich twarzy brakiem złudzeń. W świecie 24/7, świecie gorączkowej aktywności ta dziwaczna odmiana melancholii (a może mądrości) musi świadczyć o obłędzie. Casus Bartleby’ego, rzecz jasna, ale też „Chłopaków do wzięcia telenoweli dokumentalnej prezentującej sylwetki mężczyzn, którzy nie posiedli umiejętności interpersonalnych z racji tego, że od urodzenia byli skrajnie samotni wśród ludzi.

Polsatowska produkcja budzi zarazem wściekłość (twórcy bezwstydnie żerują na pragnieniu miłości żywionym przez osoby, którym od dziecka odmawiano ciepłych gestów) i chęć ucieczki. Jest niezastąpionym sprawdzianem emocjonalnej gibkości. Trzeba uwijać się jak w ukropie, by zawiesić wiarę w autentyczność tytułowych „chłopaków”. W przeciwnym razie – depresja. Piszę to wszystko przy okazji „Wojtka”, bo pomimo tego, że Sokół jest winny wszystkiego, co zarzuca mu Krytyka Holistyczna, to jednak nie myliłbym go z O.S.T.R. próbującym z pomocą „Instrukcji obsługi świrów” podsycać stan wyjątkowy czy Tedem, któremu media odpalają hajs za to, że dostarcza uniwersalnego clickbajtu na lewaków i prawaków po równo.

VI. Eksperyment

Proponuję następujący eksperyment. Co się stanie, jeśli na polski hip hop spojrzymy raz jeszcze – ale współczująco? Czy to nie będzie ostatnie, czego by chciał, i zarazem pierwsze, co dalibyśmy mu od serca? Czy wówczas, po raz pierwszy w historii polskiej recepcji tego gatunku, nie otrzymałby w końcu realnej szansy? Co jeśli Zachód ma Franka Oceana i Earla Sweatshirta, dlatego że sobie na nich zasłużył bardziej niż my?

 

Sokół, „Wojtek Sokół”
Prosto Label

2019