Archiwum
16.05.2016

Soft power Hirokazu Koreedy

Marek S. Bochniarz
Film

Hirokazu Koreeda należy do wąskiego grona szczęściarzy w kinie japońskim, którzy przebili się ze swoimi filmami na Zachód, zdobywając międzynarodową sławę i zgarniając ciężki trzosik cennych nagród w trudnym czasie, gdy tytułowa prognoza eseju Shintarō Ishihary „Japonia, która może powiedzieć nie” z 1989 roku okazała się optymistyczną obietnicą bez pokrycia. Szalone marzenie o ekspansji i potędze utrącił kryzys!

Wiele zresztą łączy Koreedę z inną ulubienicą europejskich festiwali – Naomi Kawase. Poza tym, że ich filmy można obejrzeć na dużym ekranie w naszym skromnym kraju (pokłosie sympatii jury i głównych nagród w Wenecji czy Cannes), oboje zajęli się snuciem fikcyjnych opowieści po dłuższym i wyjątkowo wytrwałym romansie z dokumentem, który posłużył im za poligon do odpalania wszelakich fajerwerków (np. niedorzeczny film telewizyjny o hodowaniu krowy mlecznej przez grupkę dzieciaków z podstawówki).

Dlatego też Kawase i Koreeda są często myleni z filmowcami-realistami, bo potrafią jak mało kto przekonująco kłamać w konwencji dramatu psychologicznego, rozgrywającego się dla niepoznaki w usypiająco monotonnej przestrzeni ogniska domowego (choć zwykle komuś się umiera bądź już jakiś czas temu zmarło).

Innymi słowy: kupujemy ich cwane bajki i zapominamy o egzotyce jakiejś tam Japonii, bo patrzymy na polukrowaną codzienność, w której wszystko bierzemy za dobrą monetę.

Neoakademickie upodobania młodej publiczności doskonale idą też w parze z tym, co Kawase i Koreeda chcą wyprawiać na ekranie. Bo wizualnie nie robią prawie nic brzydkiego. Na epatowanie groteskową przemocą było niegdyś nastawione „kino ekstremalne” z Azji. Grupka reprezentujących je wariatów w większości okrzepła bądź się wykruszyła. Taki Takashi Miike robi obecnie coś, co niegdyś nazwano by mianem kina cesarskiego.

A u Koreedy mamy do czynienia z subtelnymi, acz prostymi filmami o emocjach – lepszymi niż w życiu, bo głębiej przeżywanymi i przez ludzi ładniejszych od nas. „Nasza młodsza siostra” jest pod tym względem dziełem jak najbardziej poruszającym, choć niby nie dzieje się w nim nic szczególnego.

O dziewczynie skaczącej przez czas

„Ale czy w istocie była młodą dziewczyną? Niebieski mundurek z pewnością należał do licealistki, a drobna budowa ciała wskazywała, że ma poniżej dwudziestu lat. Lecz twarz zdecydowanie różniła się od tych, jakie mają dziewczyny w tym wieku, a czarne włosy ocieniające zapadłe policzki powodowały, że jej cera sprawiała wrażenie niesamowicie bladej”.
Mamoru Oshii

Film dokumentuje niefortunny przypadek wpadnięcia w poślizg w czasie. Jest to nawet gorsze niż uwikłanie w cierpienie kołowrotem kolejnych wcieleń, z których trudno wskazać choć jedną w miarę przyzwoitą rolę (zwłaszcza że wszystkie deprymująco podobne). Oto tytułowa, czternastoletnia i jeszcze świeżutko wyglądająca Suzu wpada jak śliweczka w przejrzałą i zagmatwaną historię rodzinną.

Na pogrzebie ojca poznaje swoje trzy przyrodnie siostry. Dorosłe kobiety fascynują i na przemian przerażają zahukane dziewczę. Bo matka Suzu skradła im piętnaście lat temu ojca i doprowadziła do rozpadu (upadku) rodziny. Dziewczyna ma jednak odwagę wykonać pierwszy krok: ofiarowuje ich stare zdjęcia, które znalazła w biurku ojca. Jej siostry reagują z sympatią, rezygnując z dystansu. Idą obejrzeć jej ulubiony widoczek na wioskę, gdzie odbywa się pogrzeb. I tak cztery bohaterki zbliżają się do siebie powoli i nieubłaganie.

Prawie jak Ozu: pociągi, pogrzeby i pokoje

„Wnętrze wyglądało zupełnie tak samo. Kolor siedzeń, kształt wiszących skórzanych uchwytów i rodzaj przycisków do komunikacji z kierowcą – wszystko wydawało mi się znajome. Tylko atmosfera panująca w środku była inna. […] Było wszystko, czego brakowało poprzednim razem […]”
Yoko Ogawa

Oczywiście możemy w tym momencie wykrzyknąć zdegustowani: to już przecie było! Koreeda wie to jednak lepiej od nas i nawet nie pozuje na współczesnego spadkobiercę Yasujirō Ozu – starego kawalera i alkoholika, który opowieściami o pozornej nudzie (i to zawsze tej samej) do dziś wykrada nam łzy. Koreedzie brak zdolności i cierpliwości, by wprawić w ruch koło zamachowe kreatywnej monotonii, działającej w przypadku Ozu na zasadzie niepodrabialnego zjawiska pokroju paradoksu.

Raz, że Koreeda nerwowo skacze z kwiatka na kwiatek, zmieniając co i rusz „gatunki” (ma na koncie nawet jeden obraz kostiumowy) czy delikatnie modyfikując swoją poetykę. Dwa, że nie chce rezygnować w fabułach ze ślubów, pogrzebów i innych imprez: gdyby tak wyjałowił narrację, jak zwykł czynić to Ozu, wówczas zatonąłby w nijakości. Choć trzeba oddać mu też sprawiedliwość: co bardziej dramatyczne wydarzenia Koreeda traktuje po macoszemu i z dystansem, szukając tego, co jego zdaniem o wiele ciekawsze, a do opowiedzenia trudniejsze – mniej oczywistych półuniesień i ćwierćzłości, związanych w tym przypadku ze słodko-gorzką codziennością trzech sióstr w Kamakurze, do której ściągają zagubioną Suzu.

Nastolatka służy za naszą przewodniczkę po starym, rodzinnym domostwie. Dziwimy się i wraz z nią przeżywamy to wszystko, co przypadło nie tak dawno w udziale przyrodnim siostrom. Historia zatacza prawie-że-koło. Towarzyszy temu to, co zwykle ma miejsce na seansach z filmami Ozu: smutek przemijania, gorycz życiowych porażek i ostateczne, trudne pogodzenie się z nie zawsze lekkim losem.

Kilka prostych chwytów gitarowych

„Gdy pewnego dnia leżałem bezwładnie w mroku, nagle zorientowałem się, że widok z zewnątrz jest rzucany na ekran shōji przez dziurkę w przesłonie. Zielone konary drzewa gęstego od liści odwzorowane były w taki sposób, że każdy listek miał wyjątkowy detal i ostrość. Dachówki też zresztą wydawały się być innego, bardziej ostrego koloru, niż widziane nieuzbrojonym okiem. Pod dachem i liśćmi drzewa (pejzaż odbijał się na ekranie do góry nogami) znajdowała się zachwycająca barwa przepastnego nieba”.
Edogawa Rampo

„Jak ojciec i syn” i „Nasza młodsza siostra” dlatego są w stanie tak głęboko nas zaabsorbować, bo – pomijając wspaniałą i oszczędną grę aktorską – i pomimo zwyczajności zawartych w nich historii, wytrwale wdzięczą się do nas i przymilają wyrafinowaną poezją wizualną.

Koreeda doskonale odnalazł się we współczesnej technice filmowej, zapewniającej mu precyzyjną rejestrację i reprodukcję obrazu. Jest pod tym względem dość typowy jak na japońskiego reżysera: preferuje subtelną zabawę nienasyconymi kolorami. W „Naszej młodszej siostrze” świadomie ucina też gałąź, na której siedzi. Tnie ilość informacji. No, bo…

Płytkość ostrości = trochę czułości

„Patrzyła mu prosto w oczy, w te jego brązowe oczy o dobrym spojrzeniu, zacienione gęstymi rzęsami. Zarumienił się lekko […]”
Hayashi Fumiko

Niska głębia obrazu wśród dawnych mistrzów japońskiego kina charakteryzowała Kenjiego Mizoguchiego, niemniej prymitywne metody rekonstrukcji cyfrowej jego dzieł nie pozwalają dojrzeć subtelnej selekcji tego, co chciał w kadrze uczynić czytelnym. Pewnie jednak byłby niezłym źródłem inspiracji.

Koreeda preferuje wąskie kadry, a zwłaszcza zbliżenia, stawiając na bezustanne zmiany emocji na twarzach swoich aktorów. I choć w „Naszej młodszej siostrze” przez większość czasu ktoś coś je (choćby takie typowe nadmorskie dania, jak smażone makrele czy ryby na chlebie), to ekstremalne spłycenie ostrości nie pozwala nam dojrzeć dokładnie żadnej z faktur. Bardziej nieostry przykład ze współczesnego kina japońskiego to „Różowy dym” Keiichiego Kobayashiego – wyłącznie dlatego, że reżyser chciał odwzorować to, jak postrzega świat krótkowidząca bohaterka wstydząca się nosić okulary.

Koreedzie chodzi jednak nawet nie o to, by poudawać rzeczywistość, w której zwykle człowiek za wiele naraz nie dojrzy, a o to, by (paradoksalnie) głęboko wciągnąć swojego widza. Sensualność „Naszej młodszej siostry” opiera się na nie do końca określonych, delikatnych plamach koloru, układających się w mozaiki, w jakich zapaść się można łatwo i z przyjemnością. I w takim momencie nie ma już niczego – tylko kinematograf. Ale pozostaje pewien problem do rozwiązania…

Slow movie w rytmie synkopowym

„Każda z nich zdaje się myśleć, że zostanie słynną kurtyzaną, odgrywającą swoją rolę niczym na deskach wielkiego teatru. Nagle okazuje się jednak, że witają trzydziestą wiosnę i wyglądają schludnie w bawełnianych strojach i granatowych skarpetkach. Głośno postukują chodakami, a pod pachą niosą niewielkie pakunki. Nie trzeba nawet pytać, co w nich jest”.
Higuchi Ichiyō

Ano tak: antywydarzeniowość i niespieszność filmów Koreedy. Reżyser remedium na potencjalne niebezpieczeństwo objawienia się nudy u widza odnalazł w trochę nieregularnym tempie, opartym na stałej zasadzie mikro-konstrukcji. Poszczególne, mało dramatyczne sceny przenikają się, użyczając jedna drugiej sąsiadujących emocji. Z każdą chwilą rośnie nasza wiedza i „widzimy” tych uczuć więcej. Temu właśnie służy ekscentryczna technika. Wchodzimy do filmów Koreedy trochę jak do podstępnych strumieni. A że reżyser jak ognia unika wulgarności sentymentalizmu, to wychodząc z kina, nie wstydzimy się, że tak szybko poszliśmy pod wodę słodkich kłamstw. Może nasze życie jest równie piękne lub brzydkie, co jego bohaterów?

„Nasza młodsza siostra”
reż. Hirokazu Koreeda
premiera: 13.05.2016

Źródła cytatów:
Higuchi Ichiyō, „Na rozstaju. Wybór opowiadań”, tłum. K. Sonnenberg, Kraków 2015.
„Irys. Opowiadania japońskie”, tłum. A. Gostyńska, Warszawa 1960.
Yoko Ogawa, „Miłość na marginesie”, tłum. A. Horikoshi, Warszawa 2011.
Mamoru Oshii, „Blood: The Last Vampire. Night of the Beasts”, tłum. C. Nieh, Milwaukie 2000.
„The Edogawa Rampo Reader”, tłum. i red. S. Jacobowitz, Fukuoka 2008.

alt